Parę dni temu obiegła
"książkową Sieć" informacja sformułowana zgodnie z współczesnymi
kanonami relacjonowania o tego typu wydarzeniach. Otóż "Takiej promocji jeszcze
nie było" - krzyczały nagłówki.
Cytuję: "W środę 11 maja
niemal 500 kolejnych stron najnowszej powieści Jaume Cabrégo pojawiło się na
billboardach w metrze, plakatach, kawiarnianych kubkach, sklepowych witrynach,
podłogach bibliotek, magnesach na latarniach oraz na chodnikach. Aby przeczytać
całą książkę, trzeba odbyć wycieczkę po kilkuset miejscach w Warszawie.
To pierwszy przypadek, kiedy
premiera literacka odbywa się w przestrzeni całego miasta."
Pod tekstem wili się w
ekstazie miłośnicy książek, którzy podziwiali kreatywność, zazdrościli stolicy
takich kulturalnych atrakcji, życzyliby sobie przewodnika, który poprowadziłby
ich śladem kolejnych rozrzuconych stron.
Krótko mówiąc, bomba.
Ja natomiast poczułem pewien
absmak. Pierwszą myślą było przeświadczenie graniczące z pewnością, że wrodzono
przekora nie pozwoliłaby mi na zachwycanie się czymś, czym zachwycają się
wszyscy. To po pierwsze. Choćby ten promowany tekst był powieścią
niemal noblowską, ja broniłbym się przed jej lekturą, by być czystym w swoich
oczach. Nie chcę się zachwycać w grupie, stadzie, kółku nawet. Nie bo nie.
Drugim powodem mojego dystansu
jest bolesna świadomość tego, że do zakupu (no bo o to w tym wszystkim chodzi,
jak byście jeszcze nie wiedzieli) książki „zmusza” mnie akcja promocyjna. I to
nie promocja czytania jako takiego, ale promocja jednego tytułu. Na to nie ma
mojej czytelniczej zgody. Być może to utopijne, idealistyczne, naiwne i niedzisiejsze,
ale ja naprawdę traktuję książkę nie jako TOWAR, ale jako coś, co daleko
wykracza poza prostą rynkową definicję CZEGOŚ, czym się handluje. I nie umiem
inaczej. W moim rozumieniu książka nie mieści się w granicach „usług dla
ludności”, „rzeczy”, którą się promuje, reklamuje, przecenia, finalnie niszczy.
Książka nie układa się na dnie
kosza obok marchewki, majtek i zgrzewki piwa. Nie kupuje się jej na kilogramy.
Książka nie jest bajerem dodawanym w promocji do telefonu, zakupów na stacji
benzynowej. Książka nie jest też gadżetem, do którego dodamy bezpłatny bilet na
tramwaj, by lepiej samą książkę sprzedać*.
To jest moja filozofia, na
straży której stoi wewnętrzny Czytelnik, który woli kupić na dworcu kolejowym
horror z lat 90 (całe 5 złotych, sprawdziłem), niż wydać 40 złotych na
wypromowane wszędzie „współczesne arcydzieło”.
I zaręczam, że nie chodzi o
pieniądze…
Gdy się przypatrzeć choćby tej
jednej promocji, dojedziemy być może do wniosku, że ci, którzy promocją są
zachwyceni, są najmniej istotną częścią „systemu literatury”, który opiera się
o prawa rynku.
Pomyślcie, ile razy
zostaliście oszukani przez wydawcę, który obiecywał Wam złote góry, a finalnie otrzymaliście
jedynie tombakowe pagórki. Przypomnijcie sobie wszystkie orgazmiczne pienia,
jakie na czwartych stronach okładek zamieścili redaktorzy – „Znakomite!
Hipnotyzujące! Niezapomniane doświadczenie! Jedna z najważniejszych książek
roku, a może i dekady! Oszałamiający debiut dwunastoletniego transseksualisty z
Nowej Zelandii!”
Ile zapowiedzi potwierdziła
lektura? Ile razy maszyna promocyjna zatrzasnęła za Wami paszczękę, a Wy już
staliście z kupioną książką, a może już nawet przeczytaną i budziła się w Was
świadomość, która jest bliska emerytowi, który zrozumiał swój błąd już po skończonej
prezentacji „garnków nowej technologii.”
Było tak? Było?
Swoje za uszami mają również
piszący o książkach. „Prawdziwa” krytyka literacka chyba na dobre zatrzasnęła się
za spiżowymi bramami uniwersytetów i tworzy natchnione elaboraty, by mieć kilka
publikacji w ramach zdobywania szlifów doktorskich lub profesorskich. Zresztą
nikt nie czyta „profesorków” – nie ma poważnych nieniszowych pism literackich,
a sieciowe przejawy akademickiej krytyki literackiej są ciężkie, nudne i w
sumie potrzebne dziesięciu ludziom na krzyż. Być może zawyżam dane…
A blogerzy książkowi? Cóż, już
dosyć łez wylano nad poziomem recenzenckiej blogerki. Nie o tym dziś mowa.
Blogerzy książkowi też są elementem promocyjnym. Wydawnictwa albo podsyłają
zaufanym ludziom kolejne tytuły, licząc na właściwe opinie, ale sami blogerzy
chwytają za nowości książkowe i wzdychają lub przeklinają dane dzieło.
Gdzie jest problem? Ano w tym,
że o randze książki decyduje zazwyczaj wypadkowa ocen iluś tam osób, które
niekoniecznie mogą mieć rację, właściwe spojrzenie, zdrowy rozsądek lub
chociażby przyzwoitość. Zawyżając, zaniżając, zakładając fałszywe konta na
portalach czytelniczych (słyszałem o takich praktykach), by odpowiednio ocenić
tekst, uniemożliwia się czytelnikowi dostęp do rzetelnej wiedzy o tekście.
Kiedyś jednak mieliśmy
czystszą sytuację – gdy biorę do ręki książki wydane w latach 90 i wcześniej,
na ich okładkach rzadko kiedy pojawiały się hasła wartościujące dzieło. Mieliśmy
zarys fabuły, kilka słów o gatunku i pisarzu. Koniec. Żadnych tam obietnic na
wyrost, żadnych czeków bez pokrycia.
Dziś szukając wiedzy o danej
książce (oczywiście nowości wydawniczej, bo kto by tam czytał książki wydane w
XX wieku?), wpadamy w mgławicę informacji, których rzetelności nie jesteśmy w
stanie sprawdzić, dopóki sami po książkę nie sięgniemy. Toniemy w niemerytorycznych
„ochach i achach”, grzęźniemy w „recenzjach patronackich”, które ze swej natury
są takie a nie inne. Cóż, nie twierdzę, że każdy bloger jest sprzedajny, że
każda nowość zasługuje na baty, ale…
…z narastającym zdumieniem
obserwowałem fetyszyzację nowości wydawniczych. Teraz przestaję się dziwić.
Żyjemy wszak w czasach, gdy nowe jest lepsze od starego, książki po trzech
miesiącach od debiutu muszą ustąpić miejsca nowszym nowościom, a czytelnicy z
wypiekami śledzą zapowiedzi – „Co mi dziś przyniesiesz, słoneczko?” Blogosfera
nowościami wydawniczymi stoi, a czytelnik zaczyna żyć w przeświadczeniu, że
istnieje tylko literatura teraźniejsza lub lektury szkolne.
Na deser dodajmy nagrody
literackie. Książki z przepaską „Nagroda Nobla”, „Nominacja do Nike”, „Pulitzer”
ponoć sprzedają się lepiej, ale czy znów czytelnik nie zostaje wpuszczony w
maliny, gdy Wielki Pisarz okazuje się wydmuszką? Przykład Donny Tratt lub
Modiano powinien dać nam do myślenia.
Nike, Gdynia, Silesius… Nie
ufam jak obcym psom. I Wam też nie radzę ufać.
Cóż nam zostało, którzy już
wszystko wiemy? Cóż Wam zostało, gdy już jesteście u kresu tych moich
niesprawiedliwych, paranoicznych, chaotycznych, uogólniających rozważań, które mieszają z
błotem i recenzentów (którym jestem), i blogerów (jak widać), i czytelników
samych?
Nie wiem.
No przecież nie będę Was
przekonywał, żebyście nowości książkowe czytali po kilku latach od premiery,
żebyście ignorowali wszelkie akcje promocyjne, żebyście podejrzliwie i na
przekór wszystkim i wszystkiemu czytali po swojemu, nie bacząc na zachwyty i
nagrody…
Nie będę, chociaż sam tak
robię.
* I stąd mój bardzo ciepły stosunek do mało „legalnych”
e-booków krążących na gryzoniowatych portalach…