Betony wiedzoodporne, czyli "Bogowie naszej planety" Szarłat i Szymańskiej
„Bogowie naszej planety” padli moim łupem przypadkowo. Mogłem tę książkę przeczytać za rok, za pół roku temu
lub odłożyć na bliżej nieokreśloną przyszłość. Cóż, czasem fortuna nam sprzyja
i przypadkowe wybory czytelnicze owocują kilkoma godzinami satysfakcjonującej
podróży. Z góry uprzedzam jednak – podróż ta ma swoje wyboiste odcinki, parę
razy ostro rzuca na zakrętach, ale większość trasy pokonujemy w bardzo
przyzwoitych warunkach.
Autorki zręcznie posługują się formułą
powieści szkatułkowej, przeplatając czas teraźniejszych względem fabuły (tajemniczych) wydarzeń z
przeszłością, w której kryją się sprężyny całkiem niezłego pomysłu.
Sam pomysł jest jeden, ale rozwinięto go konsekwentnie, naświetlając z wielu
perspektyw, oddając głos różnym bohaterom, tworząc przy okazji ciekawą
autotematyczną całość.
Gdyby skupić się na najbardziej
interesującej nas warstwie, mamy do czynienia z taką oto wizją – wysłańcy
wysoce rozwiniętej cywilizacji ziemskiej po tysiącletniej eksploracji kosmosu
wracają na macierzystą planetę. Troje astronautów zastaje jednak Ziemię w
stanie postagonalnym. Zniknęły ślady istnienia kultury, pordzewiałe blachy i
pokruszony beton to jedyni świadkowie niegdysiejszej chwały, a prymitywne
plemiona dopiero co zaczęły się cywilizować. Co robią nasi bohaterowie?
Odlatują w przestrzeń, by „przespać” kolejne wieki uczłowieczania się człowieka
i wrócić, gdy ludzie zaczną na powrót rozumieć teorię względności i nauczą się
programować magnetowidy.
Teoretycznie brzmi to dobrze, ale
co i rusz pojawiają się kolejne problemy, najczęściej wynikające ze
zdegradowanej psychiki naszych bohaterów, którzy powtórnie zawitali na ojczystą planetę.
Czujecie? Pomysł jest prosty, ale
dosyć nośny – może nasza cywilizacja powstawała, upadała i powstawała wiele
razy, a my jesteśmy kolejnym, wcale nie ostatnim etapem jej marszu w miejscu? Jeżeli
tak jest, to nie brzmi to optymistycznie. Skazani jesteśmy na powtarzanie tych
samych błędów i jako gatunek jesteśmy wybitnie wiedzoodporni. A chyba nie trzeba daleko szukać argumentów potwierdzających tę tezę.
Całość ma rzecz jasna swoje wady
– tajemnice sensacyjnej fabuły zbyt drobiazgowo rozmontowane w zakończeniu
tekstu, mogą drażnić zniecierpliwionych czytelników. Nachalne wprowadzenie
teorii Ericha von Danikena sprawia, że możemy odbierać książkę jako li tylko
ilustrację poglądów szwajcarskiego
„odkrywcy.” A jednak sam finał historii jest na tyle intrygujący, że powieść, którą podejrzewalibyśmy o czysto rozrywkowe zapędy, zamienia nam się w przewrotną autotematyczą igraszkę.
Koniec wieńczy dzieło? W tym przypadku tak.
Komentarze
Prześlij komentarz