Wytrawne i cierpkie, czyli "Piotruś" Lipskiego
Po kilku przeczytanych pod rząd kryminałach (ok, szwedzkich, więc teoretycznie przyzwoitych) dopadła mnie ochota, by sięgnąć po literaturę niegatunkową, trudniejszą, ignorującą oczekiwania i nadzieje odbiorców. I trafiło na Leo Lipskiego. Taki strzał.
O matko! To jest dopiero przygoda. Tu od pierwszych stron mamy pewność, że nie będzie łatwo, ale nagroda jest warta podejmowanego wysiłku. I nawet ci, którzy poczuliby się zniesmaczeni, zmęczeni, rozczarowani lub najzwyczajniej w świecie źli na "Piotrusia", mogą przebrnąć przez tę w sumie niewielką awangardową powieść. Być może wrócą potem do prostych korytarzy literatury gatunkowej, a być może zasmakują w trudnych rozkoszach.
Sam Lipski jakoś tam niby wpisuje się w literaturę emigracyjną, ale na szczęście kosmicznie daleko mu do tej stereotypowo rozumianej formy "polskiego Polaka-pisarza na obczyźnie". I nawet Gombrowicz, który robi przeróżne fikołki stylistyczne, formalne i tematyczne, do Lipskiego startu nie ma.
Bo co my tu mamy? Niby biograficzny fundament, bo i tytułowy bohater, i Lipski ze zdrowiem problemy mają. Bohater w Ziemi Świętej przebywa i tam wlecze swoje kalectwo zatłoczonymi i hałaśliwymi uliczkami bliskowschodnich miast. Groteskowe zadanie, do jakiego został "wynajęty", zmusza do ustawicznego poniżania się, schodzenia do kloacznego (dosłownie) poziomu egzystencji, co bohater przyjmuje ze wstrząsającą rezygnacją. Relacja z młodą zepsutą aspirującą malarką odsłania świat czystej biologicznej wręcz erotyki, która też przecież "dolnych partii" dotyka.
Pisarz nie bierze jeńców. To, co sobie skrobał po cichu Gombrowicz w "Kronosie", Lipski pakuje czytelnikowi między oczy. Bohaterowie bez skrępowania rozmawiają o prostytucji, wykorzystywaniu dzieci w burdelach Bliskiego Wschodu, patologicznej klienteli... Wprost. Bez woalki i subtelności. Groteskowe wręcz zbliżenia na te cielesności i fizjologizmy. Na zgniłe potrzeby, które w słońcu Ziemi Świętej przedziwnym blaskiem świecą.
Z drugiej strony absolutnie cudowne liryczne momenty. Napady liryki wręcz, gdy Lipski wszystkie zmysły czytelnika angażuje w odbiór tych cudowności Wschodu - jedzenia, zapachów, barw, faktur. Tymi dysonansami oddycha ta proza. Prowadzi Bóg wie gdzie przez targowiska, uliczki, podwórza, skaliste plaże, kabiny, w których miłość się uprawia...
Niesamowita lektura. Oddech po gatunkowości. Wykwintny, cierpki i wysublimowany smak podany w niewielkim kieliszeczku tych ciut ponad stu stron. Mógłbym jeszcze dużo napisać o. Całą pracę roczną poświęcić. Zostawiam Wam tyle.
Gorąco poleca się. Podziękujcie "Wolnym Lekturom"
Lubię takie przygody, wymagające od czytelnika mniejszego bądź większego wysiłku intelektualnego! Dlatego czuję się szczerze zachęcony, by po książkę sięgnąć. I trochę mnie kusi, by ją przeczytać w zestawie razem z zolowskim "Lourdes".
OdpowiedzUsuńOj to jest wysiłek. Trzeba przede wszystkim przyzwyczaić się do tej groteski, do dziwności. Dyskomfort też jest niemały momentami. Jednak człowiek ma potem wrażenie, że się z czymś bardziej wyrafinowanym zetknął.
UsuńPozdrawiam.
Napady liryki brzmią kusząco wysoce. I reszta z recenzji zapowiada się niczego sobie.
Usuń