Najlepsze wciąż za nami, czyli "Fazy grawitacji" Simmonsa
Pokarało mnie. Nie
pierwszy już raz moja granicząca z obłędem skłonność do nieczytania tego, co
czytają inni, lub do czytania tego, co inni oceniają nisko, wyprowadziła mnie
na manowce. Manowce nudy, narastającego zniecierpliwienia i irytacji. O czym
mowa? O „Fazach grawitacji” Dana Simmonsa.
Tak, chciałem
spróbować czegoś, co zaproponował fanom fantastyki ten amerykański klasyk
gatunku, ale jakoś mierziła mnie myśl, że jak wszyscy mam zachwycać się na
przykład kanonicznym już „Hyperionem.” Znalazłem więc powieść, którą czytelnicy
zachwycali się raczej rzadko. Oczywiście, „Fazy grawitacji” znajdowały swoich
obrońców, chociaż ich głosy brzmiały słabo i często zagłuszane były przez żale
tych, którzy spodziewali się czegoś innego, bardziej „kosmicznego” i „niesamowitego”,
a mniej „obyczajowego.”
W sumie sam nie wiem,
czego miałem się spodziewać po książce, którą opisałbym jako melancholijną
medytację o kryzysie wieku średniego. „Wiek męski, wiek klęski”, chciałoby się
klasykiem pojechać i tym samym ostrzec przed tą lekturą wszystkich, którym tego
typu rozważania (jeszcze) są obce. Natomiast ciekawą fabularną wariacją na ten
zadany temat jest pomysł, by w swoją smugę cienia zanurza się były astronauta,
który jako jeden z pierwszy ludzi w historii stanął na powierzchni Księżyca.
Moja biedacka wersja okładki |
Czy można w życiu
osiągnąć coś więcej, gdy w młodości wyrwało się z objęć grawitacji i
spacerowało po Srebrnym Globie? To intrygujące pytanie, ale Simmons nie daje
jednoznacznej odpowiedzi, co w przypadku tej książki jest raczej wadą niż
zaletą.
Na dodatek autor
zmusza bohatera do tego, by ten bez przerwy przekonywał się, że ów wiekopomny
lot w stronę gwiazd był JEDYNĄ rzeczą, jaka mu się w życiu udała. Rozwiedziony
z żoną, skłócony z synem, zmęczony mało ambitną pracą, rusza w podróż. W
międzyczasie spotyka tajemniczą dziewczynę (miła scena erotyczna w namiocie) i
dwóch dawnych kumpli, z którymi tworzył kiedyś załogę wystrzeloną w
kosmos. Jeden zamienił się w gorącego
chrześcijanina i angażuje w dzieło ewangelizacji, drugi popełnia
samobójstwo(?), roztrzaskując się samolotem o potężną górę.
Sam pomysł wyjściowy
i linia fabularna zasługuje na sporego kalibru pióro. Problem powolnego
schodzenia z pierwszej linii frontu życia jest jednym z bardziej nośnych
motywów literackich i mobilizuje autora do zarysowania subtelnych i
wiarygodnych analiz stanu ducha bohaterów. Jednak Simmonsowi czegoś zabrakło.
Być może jest to ta legendarna „magia”, której ubywa, gdy dzieło trafia w ręce
tłumacza? Nie wiem…
Wynudziłem się
niemożliwie, obojętniałem ze strony na stronę, a nasz emerytowany astronauta i
Indie odwiedził, i po Stanach sobie pojeździł, ale nigdzie nawet przez moment
temperatura emocjonalna tekstu nie przekroczyła bezpiecznych dla naszych nerwów
wartości. To rzadki przykład książki, która o nudzie egzystencjalnej (między
innymi) traktując, sama jest boleśnie monotonna i nudna.
Komentarze
Prześlij komentarz