Kosmos to nuda, czyli "Cicha wojna" McAuleya
W
dzisiejszych czasach, w świecie, w którym „wszystko już było”, gatunkowość, o
której mówimy przy okazji jakiejkolwiek z dziedzin sztuki, przestaje być czymś
jednoznacznym. Wyczerpanie formuły „klasycznej komedii”, „klasycznego horroru”
lub „klasycznego melodramatu” owocuje śmiałymi (choć nie zawsze udanymi)
projektami polegającymi na mieszaniu wszystkiego z wszystkim. A im silniejsze
opozycje pożenimy w jednym dziele, tym zyskać może ono chociażby pozory
oryginalności.
Zdarza
się, że szukając „starej dobrej fantastyki naukowej” trafiamy na dzieła
zaprawione elementami wywodzącymi się z innych gatunków szeroko rozumianej
fantastyki. Toteż na statkach podbijających kolejne planety podróżują elfy,
wehikuły czasu obsługują mrukliwe krasnoludy, a w cyberpunkowej rzeczywistości
znajdziemy rozgadane smoki. Miłośnicy czystości gatunkowej z ulgą czytają więc
takie książki jak „Cicha wojna” McAuleya, który jako pisarz konsekwentnie broni
granic wytyczonych niegdyś przez tradycyjnie rozumianą science fiction.
Ziemia
w XXIII wieku będzie areną tytanicznych zmagań o przywrócenie jej naturalnego przedindustrialnego
kształtu. Światem de facto rządzi kilka potężnych rodzin, które mają decydujący
głos w dyskusji o przyszłości planety. Ludzkość została zmuszona do niemal
niewolniczej pracy na rzecz rewitalizacji Matki Ziemi, a głęboka ekologia
nabrała religijnego kształtu.
W
przestrzeni kosmicznej jest równie ciekawie; księżyce Saturna i Jowisza – drugi
odłam ludzkości – tętnią genetycznie modyfikowanym życiem i stają się
konkurencją dla odzyskujących siły Ziemian. Rządząc się zupełnie innymi
zasadami społecznymi, wyznając odmienne wartości, wkrótce mogą w naturalny
sposób dążyć do konfrontacji z Ziemią. Wojna, mogąca zniszczyć kruchy pokój, wisi
w powietrzu…
Atrakcyjnym
zabiegiem jest rozmnożenie punktów widzenia – mając do dyspozycji kilku
bohaterów i kilka perspektyw prowadzenia narracji w pełni smakujemy
rzeczywistości, jaką raczy nas McAuley. To wyjątkowo gęsta proza. Szczelnie
wypełniają ją nazwiska postaci, opisy ich profesji, detale życiorysów, nie
wspominając już o tak oczywistym składniku opowieści fantastycznonaukowych jak
detale świata przyszłości.
Autor
mnoży szczegóły, które raz budują
atmosferę, innym razem, niestety, spowalniają akcję i na zbyt długo
przyklejają czytelnika do jednego epizodu. Zbyt często niestety zdarza się, że
dowiadujemy się więcej niż byśmy tego chcieli i niż byłoby to konieczne do
poprowadzenia powieści dalej.
Umordowałem się piekielnie, czytając „Cichą wojnę”,
wynudziłem na potęgę. Ja rozumiem – space opera wymaga rzetelnego zarysowania
przestrzeni, ale ponad pięćset stron
wstępu może sfrustrować sporą część czytelników… Dlatego też nie polecam
„Cichej wojny” nikomu, kto zbyt szybko traci cierpliwość w obliczu sukcesywnie
ale niezwykle powoli budowanej narracji.
Może całość rozwinie się w drugim tomie cyklu, w "Ogrodach słońca." Ja jednak sprawdzać tego nie zamierzam...
Komentarze
Prześlij komentarz