Rzuciłem, zdradziłem, rozwiodłem się z tymi książkami

Dobrym zwyczajem staje się podsumowanie czytelniczego roku. Bilans strat, zysków, rozczarowań, nadziei. Litania tytułów lub nazwisk, które wbiły się w pamięć - na dobre lub złe wspomnienia. U mnie znajdą Państwo listę książek, które mnie pokonały. Padłem w nierównym boju z ich stylem, problematyką, najczęściej liczbą stron. Nie dałem rady sforsować tych rzek, cofnąłem się w połowie lub w ogóle machnąłem ręką, gdy tylko zanurzyłem się po kolana. 



Stawiam sprawę uczciwie - będę pisał o dobrych lub przyzwoitych książkach, które najzwyczajniej w świecie mnie sobą znudziły lub arbitralnie, pewnie niesprawiedliwie, stwierdziłem, że niczym nie są w stanie mnie zaskoczyć. Zgodnie z praktykowaną filozofią będę mógł swobodnie rozmawiać na ich temat w towarzystwie kulturalnych i wykształconych ludzi, którzy nijak nie zorientują się, że ja zaprezentowanych poniżej tytułów nie przeczytałem do końca. Ba! Nawet często nie dotrwałem do połowy... 

No to jedziemy!

Marcel Proust, W stronę Swanna.

Gdy przeczytałem wywiad z jednym z moich ulubionych poetów Johnem Ashberym, okazało się, że jego ulubioną powieścią jest właśnie cykl Prousta. Ashbery mniej więcej wyraził się tak: "Po jego przeczytaniu będzie się mądrzejszym i smutniejszym." A że lubię oba stany, z czego łatwiej mi osiągnąć smutek niż mądrość, zakasałem rękawy i wziąłem stojący na półce pierwszy tom cyklu.

Przeczytałem grubo ponad połowę. Początkowo fascynujące były próby udźwignięcia przez Prousta materii pamięci. Drobiazgowe, jubilersko wręcz bogate zdania potrafiły hipnotyzować, porywać. Opisy rzeczywistości - domów, obyczajów, kościołów, gestów, przedmiotów... Drobinki humoru, subtelny komizm, życzliwe pochylenie się nad słabościami bliźnich - to było naprawdę znakomite. Ale... 

I to jest ból - miłość. Ja mam z tym problem. Nie wierzę po prostu, że ludzie, nawet najbardziej wysublimowani i czuli, są w stanie osiągnąć ten poziom złożoności uczuć, tę skalę półtonów. Czułem się, czytając o duszy Swanna tak, jakby mnie postawiono przed wzornikiem kolorów w markecie budowlanym i zmuszano do szukania różnic pomiędzy kolorem żółtym zwanym "cytrusową energią" a kolorem żółtym zwanym "banana split". 

Dodam, że jestem nieomal daltonistą...

John Wydham, Poczwarki

Lubię tego autora i gdy gdzieś dzieliłem się tym uczuciem, to zaraz wciskano mi tę jego książkę. Przeczytałem połowę. Nie zapaliłem się do reszty. Przerobiłem już w swoim życiu wiele opowieści o postapokaliptycznym świecie, w którym zaczynają panować fundamentalistyczne zasady gry. Małe społeczności, restrykcyjne prawa rodem z biblijnych sekt, opresja w stosunku do inności. 

No i dzieci, które za sprawą tajemniczych mutacji są obdarzone nadnaturalnymi umiejętnościami. Wiecie, czytają sobie w myślach, przesyłają sobie na odległość uczucia. Drżą, by to wszystko nie wyszło na jaw, by dorośli się nie połapali, bo wtedy będzie źle.

Przyznam się, że zacząłem czytać, by dać się przekonać. "To najlepsza książką Wydhama! Naprawdę!" Cóż, miałem odruch jak uczeń, któremu zachwalają dobrodziejstwa Żeromskiego. 

James Herbert, Mgła.

Horror, jakich wiele poznaliśmy w latach 90 za sprawą boomu wydawniczego, który zapewnił dostęp do takich autorów jak Guy N. Smith, Graham Masterton czy wspomniany powyżej Herbert właśnie. 

Fabułka jest prosta jak drut - z rozpadliny (chyba ktoś próbował dowiercić się do złóż ropy czy coś w ten deseń) wydobywa się mgła. Na wyspach brytyjskich to nic nadzwyczajnego, ale mgła ta zamienia ludzi w krwiożercze bestie, które są w stanie w wyjątkowo obrzydliwy, sadystyczny sposób ukatrupić człowieka. Co więcej, nawet krowy rzucają się na okolicznych farmerów, by zadeptać ich kopytami.

Gdy przeczytałem 1/3 książki, zrozumiałem, że nie interesuje mnie, w jaki sposób bohaterowie poradzą sobie ze złowieszczym oparem i ile jeszcze osób zostanie wyeliminowane. Sorry, James...

Poul Anderson, Dzieci wodnika.

Kolejna gorzka nauczka, by nie sięgać po książkę autora, którego poprzednia książka mi się podobała. To bardzo skutecznie osłabia czytelniczy zapał. 

Mamy do czynienia z fantasy, a ja ten gatunek nie za bardzo ten teges. Zaryzykowałem i się doigrałem. Opowieść o ludzie żyjącym na dnie morza i starająca się przetrwać w chrystianizującym się świecie ma wszelkie szanse, by stać się naprawdę fascynującą i wciągającą, ale... Tempo tej powieści jest upiornie powolne. 

Przypominają mi się wszystkie zakłady, jakie przegrywałem z kolegami o to, kto dłużej będzie trzymał głowę pod wodą. Wydawało mi się, że całą wieczność byłem w stanie zatrzymać oddech w płucach, a tak naprawdę było to 20 sekund. Tutaj mam podobnie - czytam i czytam, a tu dopiero 50 stron. 

Stephen King, Bastion.

Czuję się usprawiedliwiony, gdyż powieść ta jest naprawdę kolosalnych rozmiarów. I to mnie przygwoździło. Z definicji nie lubię takich cegieł, nie ufam własnym siłom, więc nie porywam się z motyką cierpliwości na słońce opasłych tomiszczy. Ponadto ze strony na stronę gubiłem wiarę w sens opowieści o sile moralnej ludzi dobrych, ale słabych i nieuzbrojonych, którzy walczyć mają z przerażającą, zorganizowaną armią złożoną z kryminalistów i szaleńców. Nie, po prostu nie...

Wszystko to takie tasiemcowe, prowadzące momentami donikąd, sumiennie katalogujące nikomu do szczęścia niepotrzebne psychologizmy. 

Dziękuję.

Elizabeth Strout, Olive Kitteridge.

Dzięki tej książce udało mi się zadać samemu sobie pytanie, czego tak naprawdę oczekuję od literatury. Po kilku tygodniach spędzonych pewnie nad fantastyką lub horrorami, zatęskniłem za prozą obyczajową. Zwykli ludzie w zwykłych sytuacjach. Realizm, być może coś w duchu "romansu mieszczańskiego", prawdopodobieństwo, życie tu i teraz. 

No i się rozczarowałem. Dlaczego? Nie wiem. Znów ktoś mi polecił. Dobra autorka, podziwu godna tytułowa bohaterka, której sama obecność, niczym dobrego (choć momentami złośliwego) ducha, wystarcza, by rozwiązać problemy bohaterów pewnego małego amerykańskiego miasteczka. Solidna dawna "życiowości", wystarczająco interesujące historie, czułość i wyrozumiałość w stosunku do ludzi i świata. 

I nie dałem rady. Bez powodu. Tego typu książki czytam w ciągu kilku dni lub zostawiam na długie lata. Być może wrócę...


Od 2020 nowe książki, następne rozczarowania lub zachwyty. Wniosek? Słuchać samego siebie, swoich instynktów i przeczuć. I bez wahania rzucać, gdy coś zaczyna nam stawiać bezpodstawny opór.

Komentarze

  1. Podziwiam za rzucanie bez wahania. Ja niestety mam tak, że czytam, czytam powolutku, ale do końca. I chociaż "Poczwarki" bardzo lubię, i "Bastion" też swego czasu wywarł na mnie duże wrażenie (zwłaszcza część opisująca pandemię). To argumenty dlaczego je można porzucić przemawiają do mnie i doskonale je rozumiem. W 2020 życzę samych dobrych wyborów czytelniczych :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za życzenia. Ja się przekonałem, że zazwyczaj gdy przeczytam do końca książkę, która stawia mi opór, nie zyskuję niczego więcej poza świadomością, że przełamałem sam siebie. Tylko czy do tego służy literatura? Ja już tyle tekstów w życiu przeczytałem na siłę, z obowiązku, by teraz czytać to, co wchodzi szybko lub obiecuje naprawdę coś wartościowego. Pzdr

      Usuń
  2. Dobry wpis, zastnawiający. Nauczyłam się odkładać książki, gdy coś mi w nich nie pasuje (wyjątkiem są te, które zobowiązałam się opisać). Szkoda czasu.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Otóż to... Szkoda czasu. Tyle literatury nas otacza. Tyle dobrej i wartościowej prozy, poezji, komiksów nawet, że szkoda czasu na walkę z tekstami, które najzwyczajniej w świecie nie chcą odpalić. pzdr

      Usuń
  3. Mi się to przydarza rzadko bardzo - chyba po prosty wymagania mam mniejsze ;) Ale w tym roku przerwałem jedną i to taką, którą dostałem do recenzji. Zupełnie nie moja bajka to była.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty