Pastelowe dramaty, czyli "Pieśni dalekiej Ziemi" Clarke'a
Odtrutką
na zalewający nas zewsząd potok nowości
wydawniczych wydaje się być tylko i wyłącznie spotkanie z solidnym, klasycznym
tekstem, który nie musi się ścigać w zawodach o przelotną miłość czytelników.
Zgodnie z przyjętą przeze mnie strategią, regularnie sięgam po starą dobrą
fantastykę naukową, by dać odpór natręctwu, które zmusza mnie do tego, by wciąż
trzymać rękę na pulsie, by się orientować, by wiedzieć, by łowić świeżynki.
(Szczerze
powiedziawszy, ja tak naprawdę nowości nie lubię. Nie znam się, wkurzają mnie i
proszę nigdy w żadnych okolicznościach nie pytać mnie o to, „co się teraz
czyta.” A mój problem z tzw. „nowościami wydawniczymi” to już chyba osobna
kwestia, której być może poświęcę osobny tekst…)
A
więc czym ostatnio nasyciłem swój głód klasyki? O większego trudno zucha niż
był Arthur C. Clarke – jeden z filarów, doktorów kościoła science fiction,
którego teksty stanowią żelazny kapitał gatunku. Powieści, opowiadania,
pomysły, wizje – Clarke pozostaje wciąż archetypem solidnego, godnego zaufania
mistrza. „Pieśni dalekiej Ziemi” potwierdzają znakomitą markę autora, chociaż
być może trudno w tej wydanej w 1986 roku powieści znaleźć coś, co zaspokoiłoby
żarłoczne oczy współczesnych konsumentów literatury.
Planeta
Thalassa jest światem zaludnionym przez potomków Ziemian, którzy wystrzelili ze
spalanej Słońcem planety statki z „ziarnami ludzkości.” Thalassa okazała się
mieć życzliwy człowiekowi klimat (oceany, kilometry plaż, no i tlen w
atmosferze…), więc po czasie przedstawiciele naszego gatunku zaczynają na nowo
budować cywilizację. Traf chce, że setki lat później do odizolowanej od
wszelkich kosmicznych nieszczęść i katastrof planety zbliża się statek z
Ziemianami pamiętającymi zagładę macierzystej planety.
Gdy
przeczytamy podobną zapowiedź wydarzeń, będziemy mieli prawo podejrzewać, że powieść
rozsadzi dramatyczny konflikt pomiędzy „nowymi” a „starymi” ludźmi. Jedni i
drudzy pogrążą się w odmętach swoich racji, uprzedzeń, nieufności… Jednym
słowem, czytać będziemy o klasycznym spotkaniu w atmosferze wzajemnego braku
zaufania.
Autor
konfrontuje ze sobą dwa różne „odłamy” ludzkości – łagodnych, życzliwych, wysportowanych,
wypranych z niezdrowych ekstremizmów Thalassan i nieco zgorzkniałych pragmatycznych
Ziemian. Nie obywa się bez pewnych tarć, sprzeczek, delikatnej podejrzliwości z
obu stron, a jednak sympatyczni bohaterowie (tak, wszystkich ich można lubić)
szybko dochodzą do niezbędnych kompromisów w imię powszechnej zgody. Nieczęsto
to spotykany przypadek, gdy tekst science fiction z powodzeniem istnieje bez
wyraźnie zarysowanej granicy pomiędzy Dobrymi a Złymi bohaterami. Ba! Wszelkiej
maści dramaty w dość pastelowych barwach są nam rysowane.
Obyć
się również nie mogło bez typowej dla Clarke’a solidnej podbudowy naukowej – kwestie
podróży międzygwiezdnych i ewolucji gatunków potraktowano poważnie i
skonstruowano wokół nich istotne wątki fabularne. Dodatkowo autor z typową dla
oświeceniowych racjonalistów swadą wygłasza antyreligijne kalumnie, oskarżając każdą
z możliwych wiar o każde zło, jakie spotkało ludzkość od początków jej
istnienia.
Podsumowując, „Pieśni dalekiej Ziemi” to melancholijna i optymistyczna opowieść ufundowana na wierze w humanizm i racjonalizm, którego
nie zniekształcają takie fanaberie jak chociażby religia. W Clarke’u kolejny
raz odnajduję niezłą dawkę poezji. Z uwagą, nawet troską przygląda się on
tęsknotom, obawom, płonnym nadziejom swoich bohaterów, którzy patrząc w odległe
gwiazdy nagle uświadamiają sobie własną śmiertelność i marność. Autentycznie wzruszają
ostatnie rozdziały tej powieści.
Kto
by pomyślał…
Melancholia. No właśnie. Mam wrażenie, że ta powieść jest zbyt melancholijna jak na s-f.
OdpowiedzUsuńA od kiedy to sf posiada tego rodzaju ograniczenia emocjonalne?
OdpowiedzUsuńNo właśnie. Nie wydaje się być słusznym ten zarzut. Ja nawet lubię smutne, pozornie niemrawe powieści sf. Po stokroć wolę to niż jakąś militarną space operę, gdzie się laserami napieprzają.
Usuń