Jak się bać, to tylko w "Slade House" Mitchella
Nie pamiętam, kiedy ostatni raz bałem się, czytając książkę. O ile oglądanie horrorów przypłacam niemal zawsze stanem przedzawałowym i często odwracam wzrok od ekranu, o tyle obcowanie z literaturą grozy nie grozi mi podobnymi atrakcjami. Słowa nie „wyświetlają” obrazów w głowie, samo czytanie zaś jest czynnością intelektualną, nie emocjonalną. Nie umiem czytać naiwnie, beztrosko taplać się w płytszych lub głębszych kałużach tekstów. Chcąc nie chcąc, analizuję, szukam motywów, umiejscawiam dane dzieło w konkretnych kontekstach, oceniam konstrukcję postaci, sonduję złożoność świata przedstawionego. Nie umiem inaczej i wiem, że na pewno coś z tej racji tracę.
A więc ostatni raz przestraszyłem się w szkole podstawowej, gdy na fali fascynacji pulpowymi horrorami zaczytywałem się między innymi Jamesem Herbertem i Grahamem Mastertonem, którzy potrafili wylać mi na głowę lodowate wiadro strachu. Po latach zacząłem odbierać horror jako mocno skonwencjonalizowany i przewidywalny gatunek, którego ani wyrobnicy (Guy N. Smith), ani uznani mistrzowie (Stephen King), ani klasycy (Lovecraft) nie są w stanie zaaplikować mi solidnej dawki pożądanego przecież strachu. Niespodziewanie ta sztuka udała się Davidowi Mitchellowi, wielokrotnie nagradzanemu brytyjskiemu pisarzowi. Jego „Atlas chmur” lub „Czasomierze” z powodzeniem rozsadzały ramy fantastyki, z którą Mitchell jest najczęściej kojarzony.
Slade House, jego najnowsza powieść, nie zadowoli miłośników tzw. cegieł, opasłych tomiszczy, które na przestrzeni setek stron powoli rozwijają przed czytelnikiem świat przedstawiony zaludniony przez dziesiątki postaci i tętniący od epizodów. Slade House ma mniej niż 200 stron i doprawdy trudno oddać tej znakomitej książce całą sprawiedliwość bez ryzykowania, że zdradzi się w recenzji coś, czego by sobie nie życzył przyszły czytelnik.
Tytułowy budynek to osobliwe miejsce gdzieś w angielskiej metropolii, które jak magnes przyciąga osoby o określonej konstrukcji psychicznej – słabych, skrzywdzonych, zakompleksionych „ludzi o pięknych duszach”, którym świat nie pozwolił rozkwitnąć, nie docenił ich. Ci, którzy miną typowy angielski pub „The Fox and Hounds”, znajdą się w wąskim ceglanym zaułku i przejdą przez niewielkie czarne drzwiczki, trafią do ogrodu otaczającego piękny, majestatyczny wiktoriański dom, którego nie ma prawa tam być…
Powieść składa się z pięciu rozdziałów – poznajemy w nich pięć ofiar tytułowego domu i jego mieszkańców, którzy regularnie co 9 lat pojawiali się w pobliżu „The Fox and Hounds”, by zwabić kolejnych nieszczęśników. Książka rozpoczyna się w roku 1979, a kończy w 2015. Mitchell doskonale oddaje atmosferę poszczególnych dekad – częstuje czytelników albo subtelnymi sygnałami, rozrzucając rekwizyty oddające koloryt czasów, albo jak w rozdziale opisującym lata 90. zanurza odbiorców w muzycznym zgiełku, w którym pulsują britpopowe i triphopowe hymny.
Bohaterowie poszczególnych części to ludzie z krwi i kości, dzieci swoich dekad, są wielowymiarowi i wiarygodni, a fakt, że narracja każdorazowo jest pierwszoosobowa sprawia, że każda z postaci mówi i myśli swoim własnym rozpoznawalnym językiem.
Nie wiem, czy Mitchell chciał napisać typowy horror, chociaż do pewnego momentu książka wzorcowo kontynuuje tradycję wiktoriańskich powieści grozy, których autorzy wyjątkowo często umieszczali mrożącą krew w żyłach akcję w potężnych domostwach, w rezydencjach na korytarzach których równie często można było spotkać usłużnego lokaja, co złośliwego ducha. Problem z tego typu opowieściami za każdym razem jest identyczny – źródłem grozy (a tak naprawdę zjawisk nadprzyrodzonych) jest owa niewidzialna strona rzeczywistości, która nacieka na nasz świat i daje się rozpoznać tylko przy pomocy takich narzędzi jak intuicja lub postrzeganie ponadzmysłowe. Jednak wielbiciele fantastyki rzadko kupują tego typu rozwiązania. Oni chcą czegoś innego, jakiegoś (powiedzmy) logicznego, pomysłu tłumaczącego nie tylko obecność zjawisk nadnaturalnych, ale również motywacje ich działania.
Mitchell zaspokaja tę potrzebę i w wirtuozerski sposób tłumaczy zjawiska mające miejsce w Slade House. Angażuje do tego okultystyczne narzędzia i tworzy imponującą literacką wizję, gdyż rozgałęzia się ona w kierunku budowania całej kosmologii, o której istnieniu mogą mieć szczątkowe pojęcie tylko wtajemniczeni i praktykujący adepci nauk tajemnych. Delikatny zapach prozy Lovecrafta unosi się znad powieści Mitchella, a podobna mroczna i nieludzka atmosfera gęstnieje ze strony na stronę.
Część czytelników kręciła nosami, żałując, że Slade House nie jest dłuższą książką. Ja jednak bronię w sumie odważnej decyzji autora – w czasach, gdy standardem stają się olbrzymich rozmiarów tomy, Mitchell proponuje nam skoncentrowaną i precyzyjną do granic możliwości (prozy) powieść. Każdy z rozdziałów wprowadza odmienną narrację, a usytuowanie miejsca akcji dokładnie w tej samej okolicy pozwala na śledzenie zmian, jakie zachodzą pod wpływem płynącego czasu. Na dodatek pisarz zgrabnie przemyca detale, które powtarzają się w kolejnych odsłonach powieści.
Matematyczna struktura tej książki jest doprawdy imponująca. Jako miłośnik muzyki zaryzykuję porównanie Slade House do utworu jazzowego. Znajdziemy tutaj temat (fatalna w skutkach wizyta w tytułowej nieruchomości), znajdziemy kolejne wariacje na temat usłyszanego na początku motywu, które to różnią się od siebie temperaturą emocjonalną i konkretnymi rozwiązaniami fabularnymi oraz nie powielają już raz zaproponowanego rozwiązania. Całość kończy się zaskakującą kodą, do której Mitchell powoli nas przygotowywał.
W tym momencie muszę powrócić do strachu, o którym wspominałem na początku tej recenzji. Przyjmuje się mówić, że boimy się tego, czego nie znamy. W Slade House dzieje się inaczej – wiedząc, co spotkało bohaterów w pierwszym rozdziale, i spodziewając się tego, co może czekać kolejne ofiary domu, drżałem, obserwując ich bezradność w konfrontacji z przerażającym budynkiem.
Sięgnijcie więc po tę niewielkich rozmiarów książkę. Jeżeli nawet przeczytacie ją (waszym zdaniem) za szybko, zawsze możecie za jakiś czas do niej wrócić. Tak gęstą i wyrafinowaną prozą można cieszyć się po wielokroć.
Recenzja ukazała się najpierw na łamach Fantasta.pl
JEstem świeżo po lekturze i mogę podpisać się pod każdym Twoim słowem.
OdpowiedzUsuńDziękuję, bardzo miłe słowa. To bardzo dobra skupiona powieść. Pozdrawiam.
UsuńNajbardziej zachęcające recenzja tej książki jaką dotąd czytałam. A nawiedzone domy+ ta ciężka atmosfera i gęsia skórka, to z pewnością coś dla mnie :)
OdpowiedzUsuńDziękuję za miłe słowa.Starałem się zachęcić i nie mam z tego żadnych profitów od autora lub wydawcy. ;-)
Usuńpzdr
Planowałam w tym roku przeczytać jakiś horror, a oprócz tego chcę przeczytać którąś z książek Mitchella, niemniej nie mogłam się zdecydować na żadną - teraz mam ochotę "załatwić" obie te rzeczy za jednym zamachem pod postacią "Slade House". ;) Oczywiście może się zdarzyć, że zmienię zdanie, w sumie dość często zmieniam moje plany, ale nabrałam na tę powieść naprawdę sporej ochoty, więc nawet jeśli nie sięgnę po nią w tym roku, kiedyś z pewnością się skuszę. Wyjątkowo zainteresowało mnie to, że całe zagrożenie jest logicznie wyjaśnione, wiemy co się stanie i to właśnie dlatego tak się boimy. Czuję się zaintrygowana.
OdpowiedzUsuńWitaj!
UsuńZ tym logicznym wyjaśnieniem to oczywiście w ramach konwencji fantastycznej jest wyjaśnione, ale brzmi to sensownie i inteligentnie.
pzdr serdecznie
Gdzie ja trafiłam ? Tak drobiazgowej, rewelacyjnej i przejrzystej recenzji już dawno nie czytałam. Wydawnictwa powinny walić do Ciebie drzwiami i oknami a Ty sam powinieneś zacząć pisać ;) wspaniałe i bardzo przekonujące. Napewno sięgnę po te lekturze może nawet sie troszkę przestraszę . Blog dodaje do obserwowanych i będę często zaglądać.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i zapraszam do mnie
Czytankanadobranoc.blogspot.ie
Dziękuję serdecznie za tak miłe słowa. Cóż, po prostu trafiła mi się bardzo dobra książka, o której musiałem napisać dla "mojego" portalu, dla Fantasta.pl. Tam się muszę postarać, by pisać i mądrze, i "na bogato." Ja rzadko piszę z takim entuzjazmem, ponieważ boję się, że ktoś może uwierzyć w moje zachwyty, a potem się rozczaruje. Tak już mam.
UsuńWydawnictwa jakoś nie walą do mnie drzwiami i oknami, bo nawet nie za bardzo mi na tym zależy. Jeżeli się tak rozejrzeć po moich książkach, to ja głównie ze staroci "żyję", z przypadkowych zdobyczy bibliotecznych, z poezji, która dość niszowa w blogosferze czytelniczej jest przecież. Idę sobie swoją wąską ścieżką i czasem ktoś na skutek zbiegów okoliczności się trafia, co potrafi być bardzo sympatyczne i zaskakujące.
Co do pisania, napisałem i wydałem powieść fantastyczną, proszę poszukać, łatwo znaleźć. Jednak swoją obecność na półkach w księgarniach okupiłem bardzo dużymi kosztami. Historia w stylu "Jeżeli bogowie chcą nas ukarać, spełniają nasze prośby."
Jeszcze raz dziękuję za bardzo miły komentarz. Pozdrawiam i obiecuję zajrzeć na Twój.