Było sobie (nie) raz miasteczko, czyli "Jedna księżycowa noc" Pricharda
Ileż to razy ja już się z tym spotkałem? Małe odcięte od Wielkiego Świata prowincjonalne miasteczko, płynący swoim rytmem czas, galeria ekscentrycznych bohaterów tworzących koloryt lokalny, przestrzeń widziana oczyma dziecka, które powoli odkrywa sekrety świata dorosłych. Obowiązkowy nastrój nostalgii, przeczucie końca świata, o którego ostatnich chwilach właśnie czytamy, erozja bezpiecznej i oswojonej rzeczywistości. Natychmiast przypominają się nostalgiczne książki Hrabala, „Amarcord” w reżyserii Felliniego, oniryczne opowiadania Brunona Schulza...
Czym więc na tym doskonale rozpoznawalnym tle wyróżnia się „Jedna księżycowa noc” Caradoga Pricharda? Wszystkim i niczym – tak odpowiem i już spieszę wytłumaczyć sens tych słów. Prichard jest klasykiem mało znanej, egzotycznej (przynajmniej dla większości polskich czytelników) literatury walijskiej. Literatura ta zaś za sprawą wymienionego wyżej tytułu wzbogaciła się o znakomitą książkę, którą chętnie tłumaczono, a dzięki nietuzinkowej formie porównywano jej znaczenie dla języka walijskiego do znaczenia, jakie miał „Ulisses” Joyce’a dla kręgu literatury anglojęzycznej.
Na czym więc zasadza się skromny fenomen tej powieści? Autor przenosi nas niemal sto lat wstecz do nienazwanego w książce walijskiego miasteczka, które poznajemy za sprawą pierwszoosobowego narratora – małego chłopca, który w towarzystwie dwóch kolegów oprowadza czytelników po zakamarkach rodzinnej miejscowości. Razem z nimi podglądamy życie sąsiadów, bierzemy udział w troskach życia codziennego, opłakujemy zabitych w okopach I wojny światowej, której długi cień sięga nawet tak odległych zakątków Wysp Brytyjskich. Wydarzenia podniosłe i cementujące wspólnotę mieszkańców sąsiadują z groteskowymi, niemal komicznymi epizodami. Żarliwa religijność nie kłóci się z potrzebą wychylenia kilku głębszych w pobliskiej gospodzie, biedna nie amputuje marzeń o możliwości odmiany ciężkiego losu… Harmonii, o której czytamy, nie jest w stanie zakłócić nawet śmierć, a tej w powieści Pricharda nie brakuje. Przychodzi po starych i młodych, po żołnierzy i robotników, bliskich i dalekich, ale niemal za każdym razem prędzej czy później oswajana jest ona jako nieodłączny element samego życia, cząstka bożego planu.
„Jedna księżycowa noc” nie oferuje tradycyjnie rozumianej fabuły. Powieść przypomina bardziej kolaż wspomnień i skojarzeń, snów i wizji, których mechanizm nie musi być tłumaczony prostymi zasadami narracji, w myśl której przyczyna zawsze wyprzedza skutek. Możemy na palcach jednej ręki wymienić te wydarzenia, które stanowią punkty orientacyjne fabuły, ale wokół nich płynna materia opowieści układa się w sposób mniej lub bardziej kapryśny, co oczywiście zarzutem żadnym nie jest. Tak pracuje pamięć i wiedzą o tym wszyscy ci, którzy pokusili się kiedykolwiek o próbę opowiedzenia o własnej odległej przeszłości. A Prichard (co wiemy po lekturze wstępu do powieści) chętnie sięgał do własnych wspomnień, by odtworzyć świat, którego już nie ma, a w którym zdaje się zostawił kilka nierozwiązanych spraw.
Jednego jestem pewien – książka ta pomimo niepokojącej, sennej, momentami bardzo dalekiej od realizmu atmosfery, odsłania przed czytelnikami twarde realia życia. Uczy szacunku dla pracy i pomaga zrozumieć, jak niewiele człowiekowi trzeba, by mógł nazwać siebie szczęśliwym. (Podpowiem – zdrowi najbliżsi i zastawiony stół.)
Powieść ta przekonała mnie o jeszcze jednym – czytając książki wypełnione elementami, które wyliczyłem w pierwszym akapicie, można odnieść wrażenie, że istnieje pewna wspólnota losów bohaterów tego typu tekstów, a przynajmniej podobieństwo sposobów istnienia tychże postaci w rzeczywistości dzieł literackich. „Jedna księżycowa noc” doskonale wpisuje się w szereg podobnych do siebie opowieści o porzucaniu dzieciństwa, o pierwszych ciosach zadawanych przez życie, o wygnaniu z rajskiego ogrodu wprost w objęcia jałowej ziemi dorosłości. Ten konstytutywny deficyt oryginalności w żaden sposób nie rzutuje na jakość powieści Pricharda. Odwrotnie, autor potwierdził w fantastyczny sposób to, co człowiek z czasem sobie uświadamia – wszyscy kiedyś przeżyliśmy to samo, ale wciąż i wciąż można (a nawet należy) o tym opowiadać.
OdpowiedzUsuńMoże to też kwestia tego, że to jedna z opowieści, które nigdy się na dobre nie kończą, gdyż toczą się ciągle na nowo, wokół.
Może, a może problem jest inny - po prostu tak książka jest dobra. Nie wybitna, nie szokująca, nie bulwersująca, nie głupia, nie słaba... Ona jest po prostu przyzwoita, a wydało ją małe wydawnictwo, więc ginie z pola widzenia. A szkoda, szkoda, bo więcej dobrego czekać nas może ze strony takich książek, a nie ze strony reklamowanych nachalnie bubli dla mas (vide Mróz etc).
Usuń