Beznadzieja nadziei, czyli "Stacja tranzytowa" Simaka
Jeżeli można posługiwać się taką kategorią jak "fantastyka humanistyczna", to "Stacja tranzytowa" Simaka będzie się w 100% wpasowywać w podobne kryterium. W tej wydanej w 1963 roku klasycznej już powieści "czuć powiew wielkich problemów", które science fiction starała się nazywać i rozwiązywać przy pomocy dostępnych sobie narzędzi, rekwizytów i chwytów fabularnych. Pomimo tego, że mam słabość do tego typu w końcowym rozrachunku pocieszających historii, coraz trudniej przychodzi mi tolerować podobne wizje, które łączą w sobie achetypiczny dla gatunku obraz Ziemi jako peryferii Wszechświata oraz samego Wszechświata, który uparł się widzieć w naszej zapyziałej planecie jakiegoś istotnego gracza na skalę kosmiczną.
Okładka, przyznaję, dobra. |
Gdyby ktoś się pogubił na tym etapie moich rozważań, już tłumaczę. Bohaterem powieści jest niejaki Enoch Wallace, który nie starzeje się od czasów wojny secesyjnej. Żyje w małym domku gdzieś tam, gdzie diabeł mówi dobranoc, nikomu nie wchodzi w paradę, nie rzuca się w oczy. Jego pozornie bezbarwna egzystencja zwraca na siebie uwagę odpowiednich służb, które zauważyły, że nasz bohater regularnie (korespondencyjnie) sprzedaje szlachetne kamienie i od dekad prenumeruje ważniejsze periodyki. Aha, jeszcze jedno - w jego chałupie znajduje się stacja tranzytowa, w której zatrzymują się w swojej podróży przez międzygwiezdne otchłanie mieszkańcy innych planet. Taki tam drobny szczegół, nic nadzwyczajnego przecież...
Dlaczego Wielkie Siły wybrały sobie akurat Enocha, by był jedynym Ziemianinem wtajemniczonym w kosmiczne podróże? Dlaczego akurat jego dopuszczono do wiedzy przekraczającej możliwości poznawcze człowieka? Simak tłumaczy to wyjątkowymi walorami charakteru postaci. Wallace jest wybitnie moralny, tak bym to napisał w skrócie i w sumie pisząc te słowa już w nie nie wierzę. Nie dlatego, że jestem cynikiem, ale dlatego, że to zbyt proste, zbyt łatwe. To wytrych. A jedyną dopuszczalną okolicznością, która usprawiedliwia tego typu rozwiązania, jest paraboliczność opowieści. "Stacja tranzytowa" przypowieścią jednak nie jest, ergo w głównego bohatera nie wierzę i koniec.
Do pewnego momentu powieść czyta się bardzo przyjemnie.Opisy istot odwiedzających tytułową stację są niebanalne i przyjemnie łaskoczą wyobraźnię. Próby, jakie podejmują sąsiedzi Enocha, by włamać się do jego domostwa, również należą do najlepszych w całej książce. Czuć nerw, napięcie. Trzymamy kciuki za bohatera, który zmuszony jest do konfrontacji z agentami bezpieczeństwa oraz z głupimi i złośliwymi sąsiadami. Tak, to było satysfakcjonujące. Nawet bardzo.
Jednak Simak w pewnym momencie zabiera wycieczkę tam, gdzie szybko przestało mi się podobać. Stacja staje się zarzewiem potencjalnego konfliktu pomiędzy włodarzami kosmosu a Ziemią, która (co najlepsze) nie uświadamia sobie powagi sytuacji. W sumie niczego sobie nie uświadamia, ponieważ o stacji wie w sumie tylko Enoch... Powieść staje się pompatyczna, duszno się robi od powinności, obowiązków i odpowiedzialności, jaka spoczywa na naszej planecie z powodu rzekomej przynależności do Wielkiej Kosmicznej Rodziny.
Nie lubię tak. Nie lubię, gdy skromna opowieść żegluje nagle w stronę potężnych na skalę Wszechświata problemów. Gdybym był takim Simakiem, napisałby historię o peryferyjnym zawiadowcy kosmicznego ruchu, który musi zmagać się z wrednymi sąsiadami (typowymi amerykańskimi red necks) i z wścibskimi służbami, które nie mogą rozgryźć zagadki wiecznej młodości bohatera. Pokazałbym ciężar, jaki od dekad niemal musi nosić ktoś wybrany do roli, która ostatecznie mu obrzydła.
Autor jednak wpompował w "Stację tranzytową" za dużo nadziei. Całość kończy się dobrze, łagodnie, niemal idyllicznie. Nowe słońce ma szansę wstać nad ludzkością, która być może swoje błędy zrozumie i właściwy użytek zrobi z rozumu, który posłuży człowiekowi nie do projektowania coraz bardziej śmiercionośnych broni, ale ku dobru piąć się będzie.
Przyznam bez bicia, że klasyk gatunku broni się nie najgorzej, a moje zarzuty do czepianie się kogoś, kto w literaturze woli unhappy endy. Gdybym skupił się bardziej i pogłówkował dłużej, być może ładniej ubrałbym w słowa to, co mnie drażniło.
Porzućcie jednak nadzieję na to, że będę miał dosyć cierpliwości...
Od razu skojarzył mi się klasycznie amerykański Rip van Winkle oraz zupełnie nie amerykański cykl guslarski Bułyczowa. Ta kończąca nadzieja nieco wadzi, ale całość zapowiada się bardzo interesująca.
OdpowiedzUsuń