Zajechany koń, czyli "Armada" Cline'a
No to ja już teraz wiem, dlaczego nie lubię młodzieżówek, tej całej literatury o młodych i dla młodych zaprzężonej w jarzmo czystej, niezobowiązującej, "plażowej" rozrywki. Bóstwom bibliotecznym dziękuję, że nie musiałem nigdy zbyt wielu podobnych książek czytać!
Trafiło na Cline'a, autora entuzjastycznie przyjętej powieści "Ready Player One", w której jak w lustrze odbijała się kultura geeków, gamerów i innych, do których z racji wieku, doświadczeń kulturowych i potrzeb, kosmicznie mi daleko. Książka ta sprawiła mi jednak przyjemność przed wszystkim ze względu na jej fundamenty, czyli na lata 80, którym stosowny hołd oddano.
Amerykański autor niestety nie zmienił konia w czasie jazdy i bydlę, któremu dano na imię "Armada", padło nim do mety dobiegło. Ileż można bezczelnie powtarzać ten sam numer? Jak długo da się układać kilkanaście tych samych klocków i wciąż liczyć na łaskawy los, który uchroni autora przed zarzutami o wtórność i przewidywalność?
Cline przegrał. Przegrał z wielu różnych powodów, z których dwa wydają mi się najpoważniejsze. Po pierwsze za bardzo "ustawił" swoją książkę pod czytelnika. Konkretnego. Kim miał być wirtualny odbiorca "Armady"? W sumie postać niemożliwa, taka czterolistna koniczyna lub dwugłowy królik. Miał to być wielbiciel gier komputerowych, otrzaskany z prehistorią i całą tradycją tej gałęzi rozrywki, biegły w popkulturowych tropach pochodzących z lat 80 i 90 fascynat kina i muzyki tamtych dekad, a jednocześnie ktoś, kto będzie na tyle naiwny, że uwierzy w ckliwą i zbyt łatwo się domykającą historię.
A więc ktoś "stary" ze względu na nabywane świadomie doświadczenie kulturowe, ale "młody" intelektem, naiwny do tego stopnia, by kupić tę niezdarnie poszywaną z rozpoznawalnych klisz opowieść.
Ja już jestem za stary na to, by uwierzyć w fabułę, w której nie ma zbyt wielu znaków zapytania, która pruje do przodu przewidywalnymi koleinami niczym bobslej swoim lodowym torem. Ja tylko przez chwilę łudziłem się, że będzie inaczej niż było. Że będę świadkiem jakiejś ciekawej kraksy, że fabuła zboczy ze swojego kursu i saneczkarze wysypią się, dając satysfakcję widzom.
Nic z tego. Niestety...
Drugi zarzut: ja lubię, gdy autor mruga do mnie okiem, próbując porozumieć się ze mną ponad głowami mniej świadomych czytelników. Czuję wtedy, że zawarliśmy pakt, że wtajemnicza się mnie w jakieś fabularne lub "kontekstowe" misterium. Cline nie dość, że puszcza oczko, to jeszcze szturcha mnie łokciem i kopie pod stołem w łydkę. Tak właśnie "Armadę" zmajstrowano: liczba nawiązań jest ogromna, ale zamiast cieszyć się tą prostą intertekstualnością, czytelnik może zacząć ziewać.
Ja się wkurzałem. Pomyślałem sobie, że być może żyjemy w kulturze, w której faktycznie "wszystko już było", a więc nie ma sensu silić się na oryginalność lub chociaż odmienność. Lenistwo, a może uwiąd sił twórczych, objawiający się nieustającą żonglerką cytatami i odwołaniami, mamy wziąć za dobrą monetę, za przejaw kreatywności. Niestety, tylko dziecko zauważyło, że król jest nagi, a dzisiejsi odbiorcy popkultury przypominają poddanych głupiego władcy, który odnosząc się ze swoim przyrodzeniem na wierzchu, pręży się, naiwnie myśląc, że wszystko jest w jak najlepszym porządku.
Nie ma obowiązku oryginalności, a i mnie samemu przyjemność sprawiają piosenki, które już kiedyś słyszałem. Ja jednak oczekuję, że autorzy z zapożyczonych elementów zbudują nowy pojazd, a nie kolejną wersję tego samego kwadratowego i stawiającego opór powietrzu wehikułu.
Powiedziałem.
Komentarze
Prześlij komentarz