Antychrystek, czyli "Omen" Seltzera
Nie ukrywam, że Omen należy do moich ulubionych obrazów grozy. Nakręcono go w latach 70. na fali popularności horrorów satanistycznych lub, szerzej, okultystycznych. Lawina filmów, którą uruchomiło genialne Dziecko Rosemary Romana Polańskiego (ekranizacja prozy Iry Levina), pozwoliła zaistnieć takim klasykom jak Egzorcysta czy omawiany Omen. Cechą wspólną tych dzieł (oprócz pełnych sal kinowych, licznych kontynuacji oraz kultowego statusu pierwszych części) jest zwrócenie uwagi na chrześcijaństwo (najczęściej rzymski katolicyzm) jako wyjątkowo atrakcyjną przestrzeń, w której mogą rodzić się bardzo ciekawe pod względem fabularnym historie.
Chrześcijaństwo, jak żadna inna religia (a raczej jego uproszczona, popkulturowa wersja), pomogło zbudować twórcom arenę, na której konfrontują się zło i dobro. Doskonale wiemy, kto dybie na dusze śmiertelników, a kto stoi po ich stronie. Można zatem rzec – gdy trwoga, to do księdza katolickiego, którego koloratka lub sutanna stanowią odpowiedniki superbohaterskich trykotów, mocą jest modlitwa, a atrybutami różaniec, woda święcona i Pismo Święte. Dualistyczna wizja rzeczywistości sprzyja konstruowaniu opowieści o zmaganiach z demonami, naprzeciwko których stają anioły i święci. To wszystko jest bardzo atrakcyjne koncepcyjnie; duchowa wojna ma swoich bohaterów (najczęściej przystojnych lub dostojnych egzorcystów) i swoje ofiary, które albo świadomie weszły na ścieżkę zła i deprawacji, albo są niewinnymi pokrzywdzonymi przez nadnaturalne siły.
Omen jest opowieścią doskonale znaną fanom grozy. Główny bohater, Jeremy Thorn, to wpływowy amerykański polityk, w którym upatruje się przyszłego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Ma z pozoru szczęśliwą rodzinę – piękną żonę i miłego synka. Pech chce, że mały Damian nie jest jego biologicznym dzieckiem, a zło, jakie z dnia na dzień rozwija się w drobnym ciałku, zaczyna niszczyć powoli wszystko, co Thorn kocha i ceni. Chłopiec, którego przyjście na świat sprzęgnięte jest z panującymi na świecie chaosem, wojnami i katastrofami naturalnymi, ma być znanym z Apokalipsy św. Jana Antychrystem. Thorn, wychowany w wierze katolickiej (ale kompletnie oziębły religijnie) racjonalista, musi zetrzeć się z mocami, w których istnienie powątpiewał. Ma położyć na szali własne człowieczeństwo, aby uratować ludzkość. Musi stać się męczennikiem, którego nikt na ołtarze nie wyniesie …
Autor, zgodnie z prawidłami sztuki scenopisarskiej, stopniowo zagęszcza atmosferę. Wprowadza kolejne niezwykłe i mrożące krew w żyłach wydarzenia, poszerza (w stosunku do filmowego pierwowzoru) perspektywę, abyśmy mogli nie tylko poznać skalę szatańskiego spisku, ale również zrozumieć czysto ludzkie motywacje, jakimi kierują się bohaterowie. Poszczególne sceny komponowane są na wzór filmowego montażu – czytamy o dziejących się jednocześnie wydarzeniach, co niestety nie robi aż takiego wrażenia jak efekty widoczne w kinie.
Zresztą, Omen dobrze wygląda jedynie jako zbeletryzowana wersja pierwotnego scenariusza. Z jednej strony książkę czyta się szybko, a konkretne informacje o świecie przedstawionym nie pozwalają czytelnikowi zgubić się w meandrach historii. Styl autora jest przejrzysty i sprawozdawczy. Nie uświadczymy więc głębszych introspekcji, zbędnej psychologizacji lub opisów gęstych od szczegółów. Nic nie odwraca naszej uwagi od rozwijającej się opowieści. Z drugiej jednak strony brakuje tej książce czegoś tak nieuchwytnego jak atmosfera. Twórca filmu może posłużyć się całą gamą narzędzi wywołujących strach: muzyką, kadrowaniem, zbliżeniami, grą świateł, dźwiękami – wszystkie, umiejętnie użyte, nawet z niezbyt mądrego dzieła mogą uczynić całkiem zgrabny „straszak”. Niestety, pisarz operuje tylko (i aż) słowami, które pod piórem przeciętnego stylisty nie będą niczym więcej. W przypadku Omenu nie umiem cieszyć się lekturą mając przed oczyma kilka mocnych scen z filmu. Wciąż porównuję obie rzeczywistości, ale starcie to najczęściej wypada na niekorzyść papierowej wersji.
Dodatkową atrakcją czekającą na czytelników Omenu jest posłowie autorstwa Mateusza Zimmermana, który znakomicie tłumaczy nie tylko okoliczności powstania filmu oraz książki, ale również rozświetla bardzo ciekawymi kontekstami przestrzenie, których istnienia czytelnicy niekoniecznie musieli być świadomi.
Niemniej uważam, że tej powieści nie wypada nie znać, jeżeli chce się uchodzić za specjalistę lub po prostu miłośnika szeroko rozumianej grozy. To wciąż jedna z najbardziej znanych historii w dziejach gatunku, która utrwaliła w masowej wyobraźni nie tylko figurę Antychrysta, ale również sposób jego przyjścia na świat w postaci małego, wyjątkowo spokojnego dziecka.
Recenzja pierwotnie ukazała się na łamach Fantasta.pl
Recenzja pierwotnie ukazała się na łamach Fantasta.pl
Nawet Kurgan w kościele niewiele mógł zrobić, ha!
OdpowiedzUsuńA Vesperom należy się pokłon za powracanie do klasyki i tak dbałe jej wydawanie.
Pożeracz
Tylko że z tymi klasykami jest taki sam problem jak z każdym innym klasykiem - raz trafią, innym razem nie trafią do człowieka.
Usuń