Scyzoryk w katedrze, czyli "Hiob" Heinleina
Robert A. Heinlein jest jednym z tych pisarzy science fiction, którzy przyczynili się do zbudowania fundamentów gatunku i stworzenia niemalże wzorcowych realizacji najważniejszych dla fantastyki motywów. Inwazja obcych, walka w kosmosie z zagrażającymi człowiekowi siłami, podróże w czasie, wizje przyszłości – to tylko kilka stałych elementów, którymi umiejętnie żonglował na przestrzeni całej drogi twórczej, a dzięki tekstom napisanym w latach 50. i 60. dorobił się miana klasyka. I chociaż jego pisarstwo nie rezonuje dziś z taką siłą, jak dzieła Dicka lub Le Guin, nie można nie kojarzyć takich tekstów jak Obcy w obcym kraju, Luna to surowa pani czy Żołnierze kosmosu. Polski czytelnik bez większego trudu dotrze do najbardziej znanych utworów Heinleina i przekona się, że reprezentują one wysoki poziom, chociaż ich urok może być już nieco „wczorajszy”.
Czytając Hioba: Komedię sprawiedliwości, zastanawiałem się, czym kierowało się wydawnictwo, gdy podejmowało decyzję o przybliżeniu odbiorcom akurat tej, mniej reprezentatywnej dla twórczości Amerykanina pozycji. Powieść niekoniecznie spodoba się „niedzielnemu” miłośnikowi science fiction, a „prawdziwy” fan może poczuć dyskomfort, gdy okaże się, że autor prowadzi go drogami, którymi gatunek nie zwykł chodzić zbyt często. Być może jestem czarnowidzem, ale taką recepcję książki przewiduję, chociaż powieść sama w sobie jest dobra.
Oficjalna okładka jest taka sobie, więc narysowałem sobie własną. |
Już sam tytuł przygniata ciężarem i jego interpretacja (bez lektury samej książki!) może być wystarczająco rozległa, by wypełnić przestrzeń całej recenzji. Wystarczy wspomnieć o jednej z najważniejszych ksiąg Pisma Świętego i fundamentalnym pytaniu o to, dlaczego dobrych ludzi spotyka zło. Tym kwestiom poświęcono całe biblioteki i nie ma chyba większego sensu, by rekapitulować teraz najróżniejsze teorie, jakie krążyły wokół Księgi Hioba. Czujemy jednak, że gdy pisarz kojarzony z, bądź co bądź, masową literaturą, zaczyna dobierać się do skarbca biblijnego tekstu, musi mieć w tym wyraźny cel.
Co przyświecało Heinleinowi? Najprościej będzie chyba odpowiedzieć na to pytanie, gdy prześledzimy losy głównego bohatera powieści. Jest nim bogobojny Amerykanin należący do jednego z typowych dla Stanów Zjednoczonych zreformowanych odłamów chrześcijaństwa. Mężczyzna wpada w wir niedających się logicznie wytłumaczyć zdarzeń. Nie dość, że pasażerowie statku, którym podróżował, zaczynają zwracać się do niego innym nazwiskiem, to na dodatek świat również zmienił się w zauważalny sposób – inaczej potoczył się rozwój cywilizacyjny, inni politycy piastują najważniejsze stanowiska (o czym bohater dowiaduje się najczęściej z lektury encyklopedii). Jakby tego było mało, poznaje piękną kobietę, w której zakochuje się ze wzajemnością. Na nieszczęście dla bohatera świat nie przestaje się przeobrażać, a para kochanków musi stawiać czoła coraz bardziej absurdalnym sytuacjom, które najczęściej interpretowane są jako seria prób zsyłanych przez Siłę Wyższą na wierzącego człowieka.
Można więc zaryzykować stwierdzenie, że tytułowym Hiobem jest człowiek, który za sprawą mieszających się rzeczywistości traci i mozolnie odbudowuje poczucie bezpieczeństwa związane z posiadaniem pieniędzy, ubrań, mieszkania, najbliższej osoby i jednocześnie nie traci wiary w jakiś rodzaj planu, na mocy którego funduje mu się te wszystkie atrakcje. Na tym poziomie Heinlein zgrabnie łączy typowy dla fantastyki motyw alternatywnych światów z refleksją natury (powiedzmy) metafizycznej.
Niestety, książka zaczyna co pewien czas osiadać na grząskich gruntach dywagacji teologicznych. Pisarz przygląda się religijnym dogmatom, próbuje obnażyć ich brak logiki, a nawet (niczym biblijny Hiob) podnieść głos przeciwko niesprawiedliwości świata. Brzmi to szlachetnie i humanistycznie, jednak w takich momentach powieść nie wybrzmiewa najlepiej. Staje się ciężka, miejscami nużąca, a Heinlein przypomina kogoś, kto stara się przy pomocy scyzoryka otworzyć zamkniętą hermetycznie kryptę teologii. Można zrozumieć niechęć autora do instytucji religii, ale nie umiał tego uczucia zamienić w dobrą, porywającą literaturę i powieść zapada się pod ciężarem poruszanego problemu.
Na szczęście tam, gdzie narrator się nie wymądrza i nie dialoguje sam z sobą (lub z innymi) na tematy religijne, ujawnia się i poczucie humoru, i delikatna, apetyczna ironia uskrzydlająca całość tekstu. Gdy dotrzemy mniej więcej do połowy książki, okaże się, że fantastyka zacznie ustępować pola czemuś w rodzaju przypowieści filozoficznej lub moralitetu, które ze swojej definicji mogą anulować wszelkie (nawet najbardziej absurdalne) nieprawdopodobieństwa. Gdy zaś bohater trafia w zaświaty i spotyka się z rozbuchaną pozagrobową biurokracją, będącą jawną kpiną z czysto ludzkich wyobrażeń na temat życia po śmierci, czytelnik będzie miał wrażenie, że opłacało się przedzierać przez mniej pasjonujące fragmenty powieści. Niebo i piekło opisane na granicy szarży (nie tylko stylistycznej) pokazują, że Heinlein chyba dobrze bawił się, tworząc Hioba: Komedię sprawiedliwości.
Powieść amerykańskiego pisarza pokazuje, że fantastyka może (i chyba nawet powinna) poruszać tematy trudniejsze, wymagające namysłu i niedosłownego odczytania. Heinlein, snując opowieść o dwudziestowiecznym odpowiedniku wolterowskiego Kandyda, zastanawia się nie tylko nad kondycją człowieka, którego życie systematycznie bywa obracane w gruzy, ale również podejmuje (z niejednoznacznym skutkiem) refleksję na tematy eschatologiczne.
Recenzja pierwotnie ukazała się na łamach Fantasta.pl
Czytałem "Obcego w obcym kraju" i "Luna to surowa pani" - wrażenia były ogólnie pozytywne, choć rzeczywiście z lekką poprawką na czasu upływ. Przypuszczam, że do Hioba wielce bym się nie śpieszył, ale po Twoim tekście zdecydowanie bardziej mi się zachciało - ze względu na koncept i nietypowość.
OdpowiedzUsuń