Karnawalizacja fantastyczna, czyli "Autostopem przez galaktykę" Adamsa
Zawsze podchodziłem jak pies do jeża do dzieł, które sprowadzały humor do poziomu wszechobecnej zgrywy. Na każdym z możliwych poziomów, na wszystkich polach świata przedstawionego musiało się coś zabawnego dziać i z reguły się działo. Oczywiście najczęściej było to bardziej żenujące niż śmieszne, wysilone zamiast lekkie i zwiewne. Lektury takich książek bolą. Gdy przypomnę sobie książki hołubionej polskiej autorki o inicjałach M.K., czuję się jakbym brał udział w czymś bardzo zawstydzającym. Na przykład świniobiciu.
Z czasem jednak dostrzegłem niesamowity walor tego typu literatury. Walor ten odsłania się, gdy humor, zgrywa służą satyrze. A satyra, której wcześniej nie lubiłem, srogo doświadczony jej interwencyjnym charakterem i szkolnymi skojarzeniami, okazała się odpowiadać na zapotrzebowania notorycznego pesymisty, jakim chyba jestem.
Gdy odkryłem jej cyniczny, nihilistyczny ton, znalazłem przyjemność w odkrywaniu tekstów, które negują absolutnie wszystko - nie tylko wady, przywary i słabości człowieka, ale również to, co ludzkie, swojskie, nasze. Z zaświatów tego typu pisarstwu patronuje Jonatan Swift - mizantrop i cynik. To właśnie on przy pomocy dzielnego Guliwera nie tylko rozprawiał się z oczywistymi przeciwnikami - polityką, wojną, bezpłodnym mędrkowaniem, ale kpił również z miłości i pożądania, ludzkiego ciała i jego słabo maskowanych niedoskonałości.
Tak czy siak długie lata unikałem tego typu kawałków. Mierziły mnie te błazeństwa i teraz, Proszę Państwa, w końcu zrozumiałem, że błazen to postać mądrzejsza niż się na pierwszy rzut oka wydaje. A gdy wsłuchamy się w dźwięczne dzwoneczki, którymi obszyte jest jego pstrokate ubranko, usłyszymy w tle poważne, dostojne tony. Tak to działa u Pratchetta, tak bywa u Douglasa Adamsa.
Myślę, że warto zwrócić uwagę na okoliczności, w jakich ów pisarz zaczął pastwić się nad fantastyką. Lata 70, właściwie druga ich połowa, to triumfalny marsz takich twórców Aldiss, Silverberg, LeGuin, Dick, Ellison, których dzieła starały się przeorientować cały gatunek. Ich fantastyka zdradza społeczne zacięcie, czerpie z doświadczeń "prawdziwej" literatury, jest otwarta na eksperymenty formalne, chce rozwiązywać problemy i myśleć o kwestiach poważniejszych niż pytanie o to, czy za 100 lat będą latające samochody.
I wtedy pojawia się Adams - żartowniś, który kpi sobie z powagi Nowej Fali, z jej ambicji i zamierzeń.
Nie ma chyba większego sensu streszczać fabuły. "Autostopem przez galaktykę" jest nie-do-opowiedzenia. A jeżeli ktoś nawet zaryzykuje i odtworzy zygzakowatą, chaotyczną linię fabularną, dotknie tylko naskórka tekstu. Ważniejsze od całości są elementy składowe. Główny bohater to nijaka, wybitnie pretekstowa postać, której jedyną literacką zasługą jest fakt, że ocalała z zagłady Ziemi, którą trzeba było zanihilować, ponieważ nie pasowała do programu zagospodarowania przestrzennego wszechświata. Jedno pstryk! i znikają piramidy egipskie, ryjówki, fabryki samochodów małolitrażowych, oceany, autostrady, kręgielnie i wszystko, co stworzył człowiek na trzeciej planecie od Słońca. Ziemię zgnieciono jak kulkę papieru i wrzucono do kosmicznego kosza.
Reszta opowieści to nieskrępowana galopada absurdów, żartów różnego kalibru, ironii palącej jak śliwowica, nieprzewidywalnych się i nie dających się rozgrzeszyć bez formuły deus ex machina zwrotów akcji. Żadne zagrożenie w tym świecie nie jest ostateczne, nie ma pułapki, z której nie można wyrwać się przy pomocy kaprysu samego pisarza, który wpierw przygotowuje "śmiertelne niebezpieczeństwo", by po chwili wyciągnąć swoich bohaterów w kompletnie nonsensowny sposób.
Sami bohaterowie to urocza menażeria indywiduów, zbieranina odpustowych figurek z objazdowego teatru specjalizującego się w parodiowaniu świętości gatunku. Pogrążony w nieustającej depresji robot, dwugłowy były prezydent Galaktyki, dwójka ostatnich Ziemian w całym Wszechświecie, która zamiast stanowić koła napędowe tekstu jest raczej tobołem, z którymi trzeba tarabanić się od planety do planety, od rozdziału rozdziału.
Niesamowita to książka, która emanuje wolnością artystyczną, nie przywiązuje się do żadnych prawideł literackiego rzemiosła, ostentacyjnie je odrzuca (nawet jeżeli ta swoboda jest wystudiowaną figurą, ja to kupuję), bawi surrealnym dowcipem i podważa wszystko, czym lubimy jako homo sapiens podpierać naszą rzekomą wyjątkowość.
Reszta opowieści to nieskrępowana galopada absurdów, żartów różnego kalibru, ironii palącej jak śliwowica, nieprzewidywalnych się i nie dających się rozgrzeszyć bez formuły deus ex machina zwrotów akcji. Żadne zagrożenie w tym świecie nie jest ostateczne, nie ma pułapki, z której nie można wyrwać się przy pomocy kaprysu samego pisarza, który wpierw przygotowuje "śmiertelne niebezpieczeństwo", by po chwili wyciągnąć swoich bohaterów w kompletnie nonsensowny sposób.
Sami bohaterowie to urocza menażeria indywiduów, zbieranina odpustowych figurek z objazdowego teatru specjalizującego się w parodiowaniu świętości gatunku. Pogrążony w nieustającej depresji robot, dwugłowy były prezydent Galaktyki, dwójka ostatnich Ziemian w całym Wszechświecie, która zamiast stanowić koła napędowe tekstu jest raczej tobołem, z którymi trzeba tarabanić się od planety do planety, od rozdziału rozdziału.
Niesamowita to książka, która emanuje wolnością artystyczną, nie przywiązuje się do żadnych prawideł literackiego rzemiosła, ostentacyjnie je odrzuca (nawet jeżeli ta swoboda jest wystudiowaną figurą, ja to kupuję), bawi surrealnym dowcipem i podważa wszystko, czym lubimy jako homo sapiens podpierać naszą rzekomą wyjątkowość.
Czytałem chyba już ze trzy razy... I właśnie mam ochotę na kolejny. Zdecydowanie jedna z moich ulubionych książek w ogóle.
OdpowiedzUsuńKiedyś kochałam i z tej miłości ściągnęłam sobie miniserial BBC. Po tym serialu trochę przestałam kochać. ;)
OdpowiedzUsuń