Moja dysmorfofobia książkowa kontra "Zostańcie z nami" Šindelki

Ten typ literatury zawsze przypomina mi, że istnieje literatura gatunkowa. Teksty "odtąd dotąd", doskonale przewidywalne w swoich granicach, zbudowane z komponentów, które można dostać w sklepie z częściami dla pisarzy fantastyki, kryminału, thrillerów, horrorów etc. Literatura, o której będę pisał, przypomina mi również, że należy oczekiwać od tekstu przyzwoitej ekspozycji, zawiązania akcji, punktu kulminacyjnego - wszystkiego, co odziedziczyliśmy po wielkich nowelistach od Boccaccia w górę.

Jakaś elementarna i głęboko zakorzeniona dysmorfofobia książkowa zmusza mnie do grymaszenia, gdy tekst rozmywa mi się, rozlewa i przypomina pijaną grubą kobietę, którą trzeba odprowadzić do domu, a ona bez przerwy się potyka, słania; musimy ją eskortować, uważając, by przez przypadek nie chwycić niewymownych części ciała. 

Gdy w kolejnym przypływie miłości do literatury czeskiej kupiłem okazyjnie kilka tytułów, wyjątkowo atrakcyjnie wyglądał mi zbiór opowiadań Marka Šindelki pt. "Zostańcie z nami". Autor wydał mi się interesujący, był nagradzany i doceniany. No więc zatarłem ręce, odpaliłem czytnik i wio! Pierwsze wrażenie było bardzo pozytywne - język czeskiego prozaika jest naprawdę bardzo dobry. Oszczędny, precyzyjny, wyprany ze zbędnych ozdobników, "empiryczny", gdyż koncentrujący się na tym, co "na zewnątrz". Słownictwo bogate, zgromadzone po przeczesaniu różnej maści rejestrów i stylów. Dobrze mi to wyglądało, zawodowo, można bez najmniejszego wstydu posłać do pism zajmujących się literaturą lub nawet opublikować w weekendowym dodatku do opiniotwórczego dziennika.

I właśnie to mnie zaczynało niepokoić. Šindelka z powodzeniem mógłby być drukowany i publikowany, tłumaczony w każdym kraju. Jego pisarstwo mogłoby spokojnie zakorzenić się (a nawet powstać) wszędzie. To przypadek, który potwierdza, że dziś nie ma słabych prozaików (co nie znaczy, że warto ich czytać). Każda literatura się czegoś nauczyła, wszędzie wchłonęła się odpowiednia dawka umiejętności, pod każdą szerokością geograficzną są utalentowani pisarze, którzy mając do dyspozycji edytor tekstów i ryzę papieru, potrafią stworzyć tekst, jakie nie będzie sie wstydziła ich rodzima literatura. 

(Jak to mówią komentatorzy sportowi? Dziś już nie ma słabych reprezentacji piłkarskich. Poziom się wyrównał. Niby zawsze wygrywają Niemcy, ale coraz trudniej im się gra z Marokiem lub Egiptem.)

No jak to? Czy Ty aby nie przesadzasz? - możecie zapytać. 

Odpowiem. Teksty Šindelki są pozbawione jednoznacznego, konkretnego, komunikatywnego kształtu fabularnego, o którym mógłby opowiedzieć w sumie bardzo zgrabny język. Poszczególne opowiadania to raczej wymykające się możliwości streszczenia i ułożenia sobie w głowie impresje. Jakiś duch Cortazara unosi się ponad nimi, ale czeskiemu prozaikowi bardzo daleko do onirycznego i bawiącego się formą Argentyńczyka. 

Cóż my tu mamy? Dziadek walczy z mrowiskiem, a za plecami jego dzieci zastanawiają się, co zrobić z gospodarstwem, którym nie ma już siły się zajmować. Albo kilka dni z życia pracownika mediów, który z kimś rozmawia, z kimś kłóci, z kimś kocha; taki portrecik celebryckiego zoologu. Albo kilka osób "unicestwia" życia - pod podeszwami butów lub przy pomocy wiatrówki. Albo kobieta rysuje palcem po zaparowanej szybie i komunikuje tym coś partnerowi. Albo młody sadysta idzie razem z ojcem zapolować na sarny. Najlepszy tekst zbioru ogrywa stary jak świat motyw "zapętlenia" w czasie. A jednak najlepszy jest tylko dlatego, że autorowi udało się uciec przed pretensjonalnymi i artystowskimi pomysłami, jakimi częstował w innych utworach.

I wiecie, co jest najlepsze/najgorsze? Że równie dobrze można ten zbiór uznać za wartościowy, oszałamiający, hipnotyzujący. Można dodać jeszcze kilka epitetów. Wzmocnić pozycję autora na tle innych piszących i nikt nie zaprotestuje, bo nie da się znaleźć słabych punktów dobrze stylistycznie napisanej amorficznej literatury. Silnych punktów też nie znajdziemy wielu...

Tutaj dłuższe postscriptum. Pamiętam serial komediowy, którego jeden odcinek koncentrował się na pewnym rysunku satyrycznym. Tym poniżej: 

  
Bohaterka usiłowała zrozumieć, dlaczego ma ją to śmieszyć. Pytała przyjaciół, znajomych, w końcu dotarła do wydawcy, który również nie potrafił wyjaśnić, dlaczego akurat ten rysunek ukazał się na łamach "New Yorkera" i miał bawić czytelników. 

Gdyby opowiadanie czeskiego autora zostało prześwietlone w podobny sposób, mielibyśmy chyba podobny wynik śledztwa. 

Polecam średnio. 

Komentarze

  1. Ha, to trochę przerażające, że tak jak powstaje literatura, o której piszesz, tak równie masowo pojawiają się recenzje dające się zredukować do wspomnianych przez Ciebie sloganów. Odkrywcza i hipnotyzująca. Zaskakująco świeża. Itp., itd.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O! Bardzo miło, że ktoś mnie jeszcze tu znalazł i skomentował.
      Cóż, to jest prawda. Żyjemy w czasach algorytmów, słowo pobudza nowe słowo, slogan prowadzi do kolejnego sloganu, i tak to się toczy powoli. Myśleć nie trzeba, bo takie recenzje "gazetowe" najczęściej rzadko kto czyta. A takie poważniejsze? Kto czyta? Kto ma cierpliwość do kilku tysięcy słów?
      Ja się chyba wypisałem z klubu blogerów książkowych, chociaż dłubię zapiski w notesie. Czwarty już zapisałem przez 10 lat. I to chyba mi wystarczy.

      Pozdrawiam najmocniej

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty