Dajcie mi pilota, bo czytam "Pióropusz" Mariana Pilota!
W nocy wpadłem na ciekawą metaforę - czytanie książek przypomina bliskie spotkania z wodą. W tekstach płaskich i miernych ledwie możemy zamoczyć stopy. Woda jest brejowata i letnia. Nieco lepsze książki - wody po kolana. Po pas to już całkiem do rzeczy literatura i wystarczy się nieco "obniżyć", by poczuć "pełną" satysfakcję obcowania z solidną literaturą popularną.
Czujecie? Książki wielkie to już głęboka woda, tu trzeba umieć pływać, tu nie ma dna, które możemy wymacać wielkim paluchem u stopy. Tu jest w czym się unosić...
A laureat Nike 2011?
Gorsza sprawa...
...zachęciły mnie recenzje (oczywiście teraz widzę ich podejrzaną ogólnikowość i zachowawczość), klimaty prowincjonalne, powinowactwo z Gombrowiczem...
Otwieram, czytam i pierwsze sto stron (1/3 książki) męczyłem się niemiłosiernie. Czytanie "Pióropusza" to pływanie w głębokiej, ale mętnej i zalewającej twarz wodzie.
Autor podtapia czytelników mieszaniną gwary, neologizmów, wyliczeń. Usidla nas poplątaną składnią, dialektyzmami, Bóg raczy wiedzieć czym jeszcze. I w żadnym momencie nie czujemy kołysania, zniewolenia "mocą słów" - raczej narastającą irytację, znużenie.
Tak, jakby próbowało nas zahipnotyzować medium mówiące w bełkotliwym obcym języku.
Chciałem dać się uwieść historii wsi, do której po wojnie przybywają nowe władze, by przejąć rząd dusz nad ciemną masą chłopską. Ale i tu się rozczarowałem - opowieść znów tonie w bagnach upiornej stylizacji. Zabrakło lekkości pióra (nomen omen) Redlińskiego, który w "Konopielce" idealnie splótł gwarę, temat i intrygę.
Czytam w recenzjach, że to "powieść o potędze i przekleństwie pisma, wierze w słowo i konsekwencjach upojenia się tą wiarą. Jedna z piękniejszych, jakie nam w ostatnich latach podarowano."
Tak trąbiła Wyborcza, a dla mnie to niestety kolejny dowód na to, że w zaangażowanej polskiej prozie to JAK się pisze niemal zawsze wyprzedza to, CO się pisze.
Jasne, ja również widzę olbrzymie walory "Pióropusza", są one jednak raczej zarezerwowane dla habilitujących się filologów, etnografów i pasjonatów wszelkich literackich ciekawostek.
Zwykłemu czytelnikowi pozostaje stoczyć nierówną walkę z dziełem Mariana Pilota. W moim przypadku wygląda to jak przepychanie na bocznicę wagonu z węglem kamiennym.
Ani sensu, ani celu...
O, to w sumie chyba dobrze mi instynkt podpowiada, żeby się z daleka trzymać;)
OdpowiedzUsuńJak najdalej, Agato, jak najdalej.
OdpowiedzUsuńDzięki za ostrzeżenie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
debe
Mnie podejrzane się już wydało to odgrzewanie "nurtu wiejskiego" tyle lat po Myśliwskim, a na dodatek w połączeniu z Gombrowiczem. Innymi słowy: ile jest Pilota w Pilocie? Rzuciłem okiem na pierwszą stronę, ale na razie zupełnie nie mam ochoty na tę książkę.
OdpowiedzUsuń