Rozsypana układanka Jennifer Egan - "Zanim dopadnie nas czas"
Jeżeli odważylibyście się otworzyć własnoręcznie napisaną książkę mottem pochodzącym z W poszukiwaniu straconego czasu Prousta, mielibyście na karku całe stado głodnych wrażeń ambitnych czytelników.
Wybór poświaty, w jakiej czytać będziemy taką książkę, musi zobowiązywać – nie ma to tamto.
Podobnie okładka – rasowa rockowa gitara, gotowa, by sięgnął po nią taki na przykład Neal Young, żeby nie szukać zbyt daleko…
No i reklama, okładkowy wabik…
Bennie Salazar, podstarzały punk i właściciel wytwórni płytowej, i jego asystentka Sasha – żadne z nich nie zna przeszłości drugiego. Poznaje ją jednak czytelnik wraz z intymnymi szczegółami i historiami innych postaci, które spotykali oni na swej drodze. Razem z bohaterami przechodzi od szumiących płyt analogowych i amatorskich kapeli punkowych wykrzykujących swoje emocje na żywiołowych koncertach jednoczących publiczność do „ściągania kawałków z neta”, mp3 i doskonałych nośników dźwięku.
Czy mógłbym nie przeczytać tej książki? Ach, i jeszcze Pulitzer 2011. Chyba wystarczy, co?
Jednak Autorka potrafi to wszystko rasowo spartolić, spartolić po cichu, dyskretnie, z kobiecym wdziękiem…
Spodziewałem się podróży w przeszłości, gorzkiej eskapady z prądem lub pod prąd rzeki czasu. Spodziewałem się klarownego i przekonywującego portretu starzejących się bohaterów, którzy obserwują, jak świat okrada ich z ideałów, jak tracą złudzenia, włosy, potencję…
Jennifer Egan zachowuje się jak jajko mądrzejsze od kury i całą sprawę nielitościwie komplikuje – zbiera ciekawą galerię postaci, ale tak plecie ich losy, tak miesza w tyglu, gdzie przeszłość łączy się z teraźniejszością, że powoli tracimy i orientację, i (co gorsza) zainteresowanie poszczególnymi bohaterami, bo jak tu zainteresować się losem kogoś, kto wygląda na pierwszoplanowego bohatera, a po chwili znika w czeluściach powieści?
Co powiedzieć o jednym z rozdziałów, który jest wypisz wymaluj zamkniętym w sobie opowiadaniem nie mającym większych związków z resztą książki?
A kuriozalne 75 stron nie-wiadomo-czego ujętego w formę slajdów rodem z pokazów a la Power Point?
Egan bierze do ręki szkło powiększające i zaczyna przyglądać się przypadkowo wyłuskanym ze zbiorowego zdjęcia ludziom. Archipelagi wydarzeń nie układają się w przemyślaną całość, nie ma jednego NAD-ZAMYSŁU autorskiego, którego my, maluczcy czytelnicy, powinniśmy mieć szansę chwycić.
A sama Autorka walczy z tą rozsypującą się mozaiką – raz chwyci większą całość, raz poszczególne elementy rozsypią jej się z takim impetem, że straci jej z pola widzenia…
Struktura narracji w powieści Jennifer Egan.
„Wszystko się dziwnie plecie/Na tym tu biednym świecie” już znamy od czasów „Pieśni IX” Kochanowskiego. Ale Janowi z Czarnolasu wystarczyły dwie linijki, by zapisać tę prawdę. Autorka „Zanim…” potrzebowała stron 360.
(Lapidarnie sprawę by ujął Stanisław Anioł : „Mądremu dwa słowa wystarczą, a głupiemu to i referatu mało, jak powiedział Sofronow.”)
Żeby jednak oddać sprawiedliwość tej powieści – Autorka ma ładny spokojny styl. Zdania są czyste, nieraz emanują dziwną chłodną poetyką, dystansem emocjonalnym. Pierwszym skojarzeniem są zdjęcia polaroidowe, niby ostre, ale jednak ich barwy lekko „ześlizgują się” z przypisanych im miejsc.
Losy bohaterów czasem (gdy się połapiemy w tej całej plątaninie) też potrafią nieźle sponiewierać. Zwłaszcza obraz niegdysiejszego producenta muzycznego, który walcząc ze swoim umierającym ciałem, przyjmuje wizytę dawnej kochanki w wypranej z ciepła i przytulności rezydencji.
Takie obrazy Egan zgrabnie i z wyczuciem komponuje, ale jest ich boleśnie niewiele. Większość powieści to scenki mniej lub bardziej rodzajowe niepokojąco skrojone pod gust amerykańskiego/światowego czytelnika.
Bohaterami są właśnie takie amerykańsko/światowe ikony, gotowe jasełkowe typy – starzejący się rockman, upadła aktoreczka, specjalistka od PR, ofiara „amerykańskiego snu” żyjąca obok głównego nurtu życia…
Klasycznej pointy nie będzie – jak przeciął pewną dyskusję Dziennikarz w „Weselu”:
„A to czytaj, kto ciekawy!”
To ja mam zasadnicze pytanie, w związku z innym wpisem - sceny erotyczne były? ciekawe? ;-)
OdpowiedzUsuńA serio i na temat: Popatrzyłem na ta książkę w Empiku. Ciekawie się zapowiadała, biorąc pod uwagę zachętę na okładce.
Ale...
"Bennie Salazar, podstarzały punk..." "...i jego asystentka..." - podejrzewam, że nie aż tak podstarzała... Jakoś mi to brzmiało znajomo. W tym miejscu polecam książkę: Łukasz Gołębiewski 'Xenna moja miłość'. Jest i podstarzały punk, i nie aż tak podstarzała nie-asystentka, i utrata ;włosów, złudzeń i potencji'; i - przed utratą tej ostatniej - sceny erotyczne do czytania w autobusie...
Książka prosta,pewnie są tacy, co powiedzą, że prostacka. Do mnie przemówiła. O autorze ktoś powiedział 'polski Charles Bukowski'. Przesadził oczywiście i to grubo. Ale jeśli kogoś kręcą (tak jak mnie) opowieści o starzejących się rokendrolowcach, co to chcieli kiedyś być wiecznie młodzi, wiecznie wolni i wiecznie rokendrolowi, to polecam
Sceny były, ale mało ciekawe, niestety. Autorka woli jednak skupiać się na bardziej depresyjnych aspektach związków damsko-męskich. Rozwody etc.
OdpowiedzUsuńNiestety...
To polecam 'Xennę...' :-)
OdpowiedzUsuń