Gdyby Napoleon nie miał hemoroidów... - Connie Willis "Nie licząc psa"
Ciąg dalszy wpisu z bloga Maszyna do pisania
...podobne tematy drąży powieść Connie Willis "Nie licząc psa"
Tytuł jest jednoznacznym nawiązaniem do arcydziełka Jerome'a "Trzech panów w łódce."
Autorka umieszcza cel podróży w czasie w samym sercu epoki wiktoriańskiej, gdzie każe się udać bohaterom w poszukiwaniu informacji o pewnym artefakcie... Książkę zaludniają więc uroczy dżentelmeni, kapryśne i rozpuszczone pannice, usłużna służba, cała ta klasyczna menażeria, jaka przychodzi nam na myśl, gdy pofantazjujemy o spokojnych czasach świetności Albionu.
Powieść teoretycznie powinna mnie powalić na kolana (nagroda Hugo i nominacja do Nebuli), powinienem przeczytać ją w ciągu przysłowiowego jednego wieczoru, tęsknić za jej bohaterami.
Tak się jednak nie dzieje.
Dlaczego? Bo Willis przelicytowała się – jak początkująca kucharka przesadziła z ilością przypraw lub grzybów w barszczu. Bo czegóż w jej książce nie znajdziemy – zagubieni podróżnicy w czasie, pączkujące dywagacje w stylu „co by było gdyby…”(co akurat uważam za jedną z mocniejszych stron książki, ale co za dużo to niezdrowo), skomplikowane, graniczące z niejasnością partie o teorii wędrówek przez stulecia, burleskowe sceny, które doskonale sprawdziłyby się w kinie, ale na papierze ciążą i sprawiają wrażenie wymuszonych, próbki farsowego angielskiego humoru, który jednak tylko chwilami jest do „uniesienia” (być może to wina tłumaczenia?), narracja pełznąca jak senne niedzielne popołudnie.
Może to wybitnie szowinistyczna uwaga, ale… tak mogła tę dosyć ciekawą historię poprowadzić tylko kobieta. Gadulstwo – to mój największy zarzut, pani Willis.
Coś mnie jednak powstrzymało przed rzuceniem precz tej pozycji – nazwijmy to honorem czytelnika, który nie skończy, póki nie dotrze do samego końca opowieści.
Poza tym, na tej czasem dłużącej się drodze trafiały się prawdziwe perełki. Błyszczą wspomniane wcześniej spekulacje, które powinny natchnąć każdego, kto choć trochę interesują się historią. Przykład:
(...) Drouet. On też nie był nikim szczególnym, zwykłym niepiśmiennym francuskim wieśniakiem, który nie miał szans trafić do podręczników historii.
Tylko że Ludwik XVI, uciekając z Francji z Marią Antoniną, wychylił się przez okno powozu, żeby zapytać Droueta o drogę, a później, jednym z tych drobnych gestów, które zmieniają kurs historii, dal mu jako napiwek banknot. Ze swoim wizerunkiem.
Drouet przedzierał się przez las, żeby zaalarmować policję i zatrzymać powóz, a kiedy się nie udało, wyciągnął wóz ze stodoły i zatarasował nim drogę.
A gdyby jakiś historyk(podróżujący w czasie – mój przypis) ukradł koło od wozu albo zaczaił się na Droueta, albo ostrzegł woźnicę Ludwika, żeby pojechał inną drogą? Albo gdyby jeszcze w Wersalu jakiś historyk ukradł banknot i zastąpił go monetami. Ludwik i Maria dotarliby do swojej rojalistycznej armii, zdławiliby rewolucję i zmienili całą historię Europy. Z braku koła.
Tego typu "gdyby babcia miała wąsy" jest dużo więcej.
Willis nie tylko doskonale wprowadza w historię, która jawi się nam jako chaos wcielony, plątanina przyczyn i skutków, ale również serwuje pyszne anegdoty z życia akademickiego dziewiętnastowiecznej Anglii:
Moim ulubionym donem był Claude Jenkins, który miał w domu taki bałagan, że czasami nie mógł otworzyć frontowych drzwi, a pew¬nego razu spóźnił się na zebranie i wytłumaczył się w ten sposób: „Moja gospodyni właśnie umarła, ale posadziłem ją na kuchennym krześle i powinna wytrzymać, dopóki nie wrócę”.
Ale oni wszyscy byli niezwykli: profesor logiki Cook Wilson, który po dwóch godzinach nieprzerwanej oracji powiedział: „Po tych wstępnych uwagach...”
Profesor matematyki Charles Dodgson, który - kiedy królowa Wiktoria pochwaliła jego "Alicję w Krainie Czarów” i zażądała egzemplarza następnej książki - wysłał jej swoją rozprawę matematyczną „Streszczenie determinantów”, i ten profesor greki, który uważał, że barometr lepiej wygląda ustawiony poziomo niż pionowo.
Jak to więc jest z tą powieścią? W sumie nie ma co jej glanować. Odessałbym nieco tłuszczu (wymuszone farsowe wstawki), zrobił lekki lifting narracji (wyciął parę przegadanych prowadzących donikąd partii) i proszę. Jak nowa!
Czytałam "Nie licząc psa" i zgadzam się z Twoimi zastrzeżeniami. Rozwinę tylko wątek przekładu. Według mnie polska tłumaczka zepsuła połowę przyjemności płynącej z lektury, a w dodatku popełniła rzeczowe błędy, na przykład tłumacząc na swój sposób tytuły znanych utworów. Byłam na nią wściekła czytając tę powieść i postanowiłam przeczytać wersję angielską. Mam nadzieję, że uda mi się ją zdobyć.
OdpowiedzUsuńRacja, tłumacz może skopać bardzo wiele. Pamiętam szarpaniny, jakie swego czasu toczyli zwolennicy i wrogowie nowego przekładu "Trzech panów w łódce..."
OdpowiedzUsuńpzdr