Profesor T.Alent poleca, czyli "Pierwsze podróże w czasie" Heinricha (chyba)
Czy
pamiętają może moi nieliczni czytelnicy "Księgę VIII" przygód Tytusa, Romka i A’Tomka,
w której niezastąpiony profesor T.Alent oddał w ręce chłopców „aparacik”
umożliwiający podróże w czasie?
Wystarczyło
chwycić się pudełeczka, pokręcić korbką odpowiednią liczbę razy i już lądował
człowiek w mniej lub bardziej zamierzchłej przeszłości. Proste, prawda? (Każdy
by chciał takie cudo mieć, że tak się rozmarzę się. Ile błędów młodości dałoby
się naprawić… Ech…)
Myślę,
że w podobny sposób problem podróży w czasie rozwiązał niemiecki autor o bardzo
skomplikowanych personaliach – Erik Simon Reinhard Heinrich (co jest nazwiskiem, a co imieniem nie śmiem orzekać). Nasz Autor pochwalić się może powieścią
fantastycznonaukową pt. „Pierwsze podróże w czasie”, która również
bezpretensjonalnie i gardząc jakimikolwiek naukowymi przesłankami, opisuje
tytułowe wojaże wzdłuż i wszerz czasu.
Dostajemy
więc garść uroczych, staroświeckich historyjek ilustrujących rzekome paradoksy,
niespodzianki i zawirowania, jakie towarzyszyć mogą podróżnikom dysponującym
odpowiednim wehikułem. Całość podzieloną na kilka opowieści, podzielonych z
kolei na krótkie rozdzialiki, czyta się błyskawicznie. A pomysł, by siłą
napędową wspomnianych wehikułów były jakieś kryształowe kolumny, kupujemy z
całym dobrodziejstwem inwentarza.
Badacze
przeszłości lądują raz w epoce kamienia łupanego (kapitalny pomysł, by pojazd,
którym poruszają się naukowcy, przypominał mamuta…), innym razem w starożytności,
potem w średniowieczu etc. Za każdym razem Autor stara się domknąć daną historię
błyskotliwą pointą, co na ogół się udaje i jeżeli nawet nie jesteśmy specjalnie
zaskoczeni kolejnymi finałami, to powinniśmy docenić starania pisarza.
Całość
pomyślana jest jako nieistniejący (jeszcze, podkreślmy) „Suplement do Podręcznika podstaw temporalistyki" i zachowuje pozory bycia publikacją
naukową, stąd zamykające książkę „Dodatki” wzbogacające wizję autorską o
„naukowe” szczegóły tłumaczące co dziwniejsze rozstrzygnięcia fabularne.
I
co z tym zrobimy, zapytacie. Ano nic. Nie żałowałem czasu, jaki poświeciłem tej
całkowicie archaicznej pozycji. Mam sentyment i dużo (uwaga, patos!) czułości
do tego typu książek. Książek-eksponatów.
I
gdybym miał przywołany na początku aparacik i trafiłbym na samego siebie
sięgającego po „Pierwsze podróże w czasie”, nie wyrwałbym sobie tej
książki z rąk.
PS
I
choć tekst niewątpliwie należy do kręgu literatury niemieckojęzycznej (o Boże,
to nazwisko!), ja „ustawiam” go na półce „Stara polska fantastyka,” bowiem
wydano go w serii FANTASTYKA-PRZYGODA-ROZRYWKA, pod skrzydłami Krajowej Agencji
Wydawniczej.
Komentarze
Prześlij komentarz