Opowieści samowite, czyli "Władcy czasu" Weinfelda
Jak to ugryźć? – myślę sobie, gdy
zamykam kolejny zbiór starych polskich opowiadań fantastycznonaukowych i
dociera do mnie, jak łatwo jest kierować przeciwko nim kolejne zarzuty. A że to
naiwne i do bólu przewidywalne, a że uproszczone i w sumie forsuje fałszywą
wizję człowieka jako istoty dobrej, której obowiązkiem jest mierzyć cały
wszechświat swoją własną miarą. A gdy pomyślimy jeszcze o szalenie
optymistycznej wizji przyszłości, która rozkwitnie w ciągu zaledwie kilku
pokoleń, mamy do czynienia z obrzydliwością w oczach fana sf. Tak, łatwo się
nie da odeprzeć tych ciosów, precyzyjnych przecież bardzo.
Więc jak to ugryźć? „Władców
czasu” Weinfelda znaczy się. Święty Augustyn napisał: „Czymże jest czas? Jeśli
nikt mnie nie pyta, wiem. Jeśli pytającemu usiłuję wytłumaczyć, nie wiem.”
Weinfeld napisał na temat czasu kilka opowiadań, ale myślę, że wiedział jeszcze
mniej niż pytany Ojciec Kościoła. Zbiór opowiadań, których większość dotyka tytułowego zagadnienia, mnoży wariacje na jego temat, rozciąga ten motyw
niemiłosiernie, choć w tekstach tego autora widać trud, jaki włożono, by nie
powielać zgranych rozwiązań fabularnych. Trud, który niestety nie zawsze
przekłada się na efekt końcowy.
Raz wybitnie szlachetni naukowcy
tworzą mechanizm mogący zatrzymać czas na wybranym odcinku przestrzeni, innym
razem zagubiony w czasoprzestrzeni nieszczęśnik potwierdza swoją historią
ponure paradoksy podróży w czasie, mamy turystę, który musi wysłuchać
alkoholowej spowiedzi… greckiego boga, Hermesa. Tak to właśnie wygląda, proszę
państwa. To takie „opowieści niesamowite,” które od biedy można potraktować
jako właśnie fantastykę naukową. Wystarczy kilka dobrze znanych i ogólnie
dostępnych patentów, by już móc rozkręcić na jej bazie mniej lub bardziej
pociągającą fabułę.
A czym jeszcze częstuje nas
Weinfeld? W „Pojedynku” opisuje starcie dwójki dżentelmenów, którzy zamiast
stawać osobiście na ubitej ziemi, posyłają w morderczy bój skonstruowane przez
siebie automaty. W „Zdarzeniu w Krahwinkel” galaretowaty przybysz z gwiazd,
który ku swojemu nieszczęściu wylądował w ogródku pewnego niemieckiego
wieśniaka, zostaje niezbyt sympatycznie przywitany przez Ziemian. (Ach ta niemiecka
subtelność…)
W najbardziej groteskowym tekście pt. "Kaczkonauci" słyszymy echa "morskich opowieści" starego marynarza, który jako rozbitek trafia na nieodkrytą przez ludzi wyspę-raj, skąd ucieka wykorzystując do tego ogromnych rozmiarów kaczki...
Ręce mi opadły. Nie wiem, czy to żart, czy efekt zakładu autora z samym sobą o to, czy uda mu się napisać najgłupsze opowiadanie od czasu (nomen omen) zakończenia II Wojny Światowej.
PS
Piszę te słowa w roku 2033. Książka jest wciąż tak samo kiepska...
PS słodki, pozdrawiam z 2013.
OdpowiedzUsuńDziękuję, wpadłem na to w ostatniej chwili...
Usuńpzdr