Na blogi recenzenckie
Kiedyś obiecałem sobie, że
umieszczać na moim blogu będę tylko i wyłącznie omówienia książek, szkice,
esejopodobne opowieści o lekturach, wreszcie recenzje, które spełniać będą
wszelkie wymogi gatunku. Nie chciałem bawić się w teoretyzowanie na temat polskiej
blogosfery książkowej, gdyż w innych miejscach dawałem upust pewnym
przekonaniom. Teraz jednak zbieram do kupy swoje obserwacje z nadzieją, że nade
wszystko samemu sobie jasno wytłumaczę, dlaczego nieziemsko irytuje mnie
rodzime środowisko książkowych blogerów.
BLOGI NA PIASKU
Pięć lat polonistyki, setki
przeczytanych książek, dziesiątki artykułów, setki haseł ze słowników, kurz z
bibliotek, toner z ksero… Cała ta patologia, która zabija miłość do książek i
nakazuje robić sekcje zwłok ukochanym istotom. Tak, tak kiedyś wyglądało. Stara
dobra szkoła, której reżim zamieniał pasjonatów w chłodno analizujących teksty
(mam nadzieję) zawodowców. Filologów.
Pod koniec studiów żonglowaliśmy
pojęciami i terminami. Czytaliśmy na poziomie daleko wyższym i głębszym niż 5
lat wcześniej. (Mam przynajmniej nadzieję, że tak było.) Jeżeli coś nam się
podobało, wiedzieliśmy dlaczego. Jeżeli coś odrzucało, również potrafiliśmy to
nazwać, rozłożyć na elementy podstawowe. Mieliśmy narzędzia, którymi podważało
się zamkniętą strukturę tekstu. Szło się na oślep. Często fałszywie
interpretowało, rozumiało opacznie, jednak raz użyte narzędzia za każdym następnym
razem spisywały się lepiej. Praktyka. Tak, na pewno.
Większość „recenzji” polskich
blogerów książkowych nie zdradza najmniejszych nawet znamion znajomości teorii
literatury. Ba! Kolejne i kolejne recenzje poszczególnych blogerów budowane są
na tym samym grząskim piaszczystym gruncie, jakim jest satysfakcja lub brak
satysfakcji czytelniczej. Próżno szukać choćby tak podstawowych kwestii jak
świadomość gatunku opisywanej książki, rozumienie kontekstów
okołoliterackich, powoływanie się na
tradycję… Sprawę załatwiają tzw. „misie” – „mi się podobało, polecam”, o wiele
rzadziej „mi się nie podobało.” Prywatne gusta i guściki, pielęgnowane
przeświadczenie o tym, że należy dać pierwszeństwo odczuciu, płynnym nastrojom,
subiektywnym peanom lub zawodzeniom, zastępują obiektywny rzetelny ogląd
sytuacji.
W sumie zignorować można
ignorantów, co też robię za każdym razem, gdy czytam „recenzje” poskładane na
poły ze streszczenia książki, na poły z przymiotników opisujących życie
wewnętrzne „recenzenta” kwitnące za sprawą „urzekających historii”, pożądanej
gramatury papieru i kolorowej okładki.
Zignorować nie można jednak
cielęcego samozadowolenia ludzi, którzy pisząc o książkach nie mają zielonego
pojęcia o czymś więcej niż to, jak połączyć przeczytane litery w sylaby, sylaby
w wyrazy, wyrazy w zdania i tak dalej…
FORMA? TAK, MAM KILKA W KUCHNI
Jedną z oznak szacunku dla
czytelnika jest nie tylko kwestia tego, CO się pisze, ale również tego JAK się
to robi. Forma, fundamentalny przecież element struktury każdej wypowiedzi, w
przypadku absolutnej większości blogerów książkowych NIE ISTNIEJE. Przepraszam,
istnieje, zamykając całą wypowiedź w jednym okrutnie nudnym, przewidywalnym i
banalnym kształcie. Teksty są „kwadratowe”, wyprane z jakichkolwiek konceptów,
pomysłów, zabiegów formalnych, zabójczo jednakowe. Brak indywidualnego piętna
autora tekstu, nieistnienie jakichkolwiek ryzykownych dywagacji, dygresji
przeróżnej natury, które pozwalałyby widzieć książkę w szerszej perspektywie,
razi jak oglądanie zjeżdżających z taśmy fabrycznie nowych nocników. Choć w
różnych kolorach, każdy jest identyczny.
W najlepszym razie o lenistwie
intelektualnym świadczy ta dojmująca monotonia. Rozumiem, że komuś może się nie
chcieć. Nie każda recenzja musi być wszak zaskakująca formalnie. Nie każda musi
łączyć różne wszechświaty. Nie zawsze trzeba odbiorcę ująć, rozbawić,
zaciekawić, porwać… Czasem trzeba napisać porządny wstęp, solidne rozwinięcie i
silniejsze wnioski, bez bawienia się w cuda na kiju.
Jednak gdy wykluczymy lenistwo,
pozostaje nam coś gorszego – brak predyspozycji intelektualnych, nazywając
rzeczy po imieniu. Są ludzie, którzy choćby tydzień myśleli nad tytułem
recenzji, nie wymyślą niczego. Tak to wygląda, moi drodzy.
NIE MA KSIĄŻEK BRZYDKICH, TYLKO…
Nie czarujmy się – światek blogów
recenzenckich trawi ta sama choroba, co inne przestrzenie, w których jedni
ludzie mówią drugim, co jest dobre a co złe. Patologicznych wymiarów wręcz
nabiera przesadna ostrożność, z jaką blogerzy wyrażają swoje zdanie. Żyjąc (w
Sieci) dzięki książkom, często nie ryzykują, by podcinać gałąź, na której chcą
siedzieć i czerpać z tego siedzenia profity. Któż, mając podobne nastawienie,
zrówna z ziemią książkę, którą za darmo otrzymał od wydawnictwa lub od portalu
czytelniczego, z którym współpracuje? Pojawia się wtedy uroczy mechanizm
samooszukiwania się lub oszukiwania odbiorców recenzji.
„Nie ma złych książek, są tylko nietrafieni
czytelnicy” – mawia się na mieście. Nie ma książek źle napisanych, nudnych,
banalnych, wtórnych, głupich, wulgarnych, anachronicznych. Krótko mówiąc, nie
ma książek chujowych póki dostaje się je za darmo.
BO LUBIĘ I JUŻ
Motywacja zdaje się najlepiej i
najszybciej rozgrzeszać każdego, kto pisze o książkach i robi to w sposób
fatalny, mierny lub nijaki. „Kocham czytać i pisać, więc jakim prawem mnie
oceniasz!” – taką kwestię często spotykałem, gdy pod czyjąś recenzją zdarzyło
mi się umieścić negatywny komentarz. Przewrażliwienie środowiska domorosłych
blogerów na swoim własnym punkcie jest ogromne. Wytknięcie (nawet życzliwe)
komuś błędów, nieścisłości, nierzetelności zbyt często kończy się jatką. I
niemal za każdym razem słychać oburzony ton kogoś, kto uważa, że pasja, z jaką
oddaje się książkom, POWINNA usprawiedliwić KAŻDĄ niedoróbę recenzencką.
Nie muszę chyba dodawać, że „lubienie
czegoś” nie oznacza tego, że automatycznie zostajemy ekspertami w danej
dziedzinie. To jest tylko pierwszy krok. Dla większości blogerów książkowych
pierwszy i ostatni.
KOŃCZĄC,
piszący te słowa nie rości sobie
żadnych pretensji do bycia jakimkolwiek arbitrem elegancji. Odwrotnie, piszę
pielęgnując swój mały ogródek, robiąc swoje po prostu.
Być może nieliczni odbiorcy
mojego bloga oskarżą mnie o bufonadę, o zrzędzenie, o niczym nieusprawiedliwione
poczucie wyższości. Cóż, w czasach terroru subiektywizmu, w czasach, gdy „każdy
swoją rację ma”, posiadanie poglądów może zakończyć się oskarżeniem
o intelektualny faszyzm. Trudno, jakoś trzeba będzie sobie poradzić z tym
odium.
Nomina sunt odiosa? ;)
OdpowiedzUsuńBrawo! Wreszcie ktoś to powiedział. Jeszcze gorzej, niż na blogach książkowych jest na portalach w rodzaju lubimyczytac.pl. O filmowych już nie wspominając. Sam kiedyś prowadziłem bloga, na którym pisałem m.in. o książkach i filmach, ale podejrzewałem się mniej więcej o to, o czym piszesz i zaniechałem tej aktywności. Choć przyznaj się, że od czasu do czasu zdarza mi się jeszcze tu i ówdzie napisać jakąś krótką "misiowatą" notkę. Mea culpa...
OdpowiedzUsuńZacnych masz czytelników, skoroć w dwóch pierwszych komciach łacina ;)
UsuńReasumując, nie potrafisz zrobić wiwisekcji, nie oceniaj człowieka. I zupełnie niepotrzebnie użyłeś słowa wywodzącego się od choi.
OdpowiedzUsuńOdpowiem, cytując Stanisława Anioła: "A tam to jest sprężyna. Schodzimy w dół, żeby się odbić. Zresztą teraz potrzebni są tacy ludzie z dołu. Ludzie prości, ale rzetelni. Tacy, co to potrafią dobrze pracować i dobrze walnąć pięścią w stół, kiedy trzeba!"
UsuńA poza tym, drogi Fprefect, Twoje opowieści o książkach są bardzo dobre. Czyta się je znakomicie. Są dowcipne, lekkie i niewymuszone żadnymi okolicznościami. Brakowałoby mi Ciebie wśród piszących o książkach. Serio.
No tak, zgoda. Ale nie każdy jest po polonistyce, bo mam wrażenie, że jeżeli nie jestem po polonistyce nie mam według Ciebie prawa mówić o książkach, a już broń Panie Boże o nich pisać. Ok, to, co piszę nie zawsze spełnia wymogi recenzji, ale i też recenzjami ich nie nazywam.
OdpowiedzUsuńNo i nie każdy musi polonistykę kończyć. I chwała Jowiszowi, że tak nie jest. Nie każdy pisarz przecież kończy jakiś kierunek związany z literaturą. Moja apologia polonistyki wynika TYLKO i WYŁĄCZNIE z jednego powodu - ten kierunek dał mi narzędzia lub wiedzę o tym, na ilu płaszczyznach można książkę czytać.
UsuńNie trzeba kończyć polonistyki, nie trzeba jej zaczynać. Trzeba się książce przyglądać na innym poziomie niż tylko fabuła. Podejrzewać, że książka ma coś więcej do zaoferowania niż tylko to, "co widać."
Jeśli ktoś chce, narzędzia znajdzie.
A sama nazwa "recenzja"... Moje próbki też w większości pewnie kryteriów recenzji prawdziwej nie spełniają. Są raczej wariacjami na temat tekstów. Z nich jestem najbardziej zadowolony - gdy forma mi całkowicie uciekła od poważnych dywagacji.
pzdr
Każdy widać, w tej recenzyjnej ekstrakcji istoty rzeczy, operuje czym umie - jedni skalpelem, inni zardzewiałą puszką...
Usuńps. Ja nadal nie mam narzędzi. Mam za to obrazki, ha. Deal with it.
Informacja o książce wyparła recenzję – to stwierdzenie pojawiające się bodajże w „Powrocie centrali” Czaplińskiego. Niestety mało jest teraz wartościowych blogów recenzenckich. Szczególnie ostrożni są blogerzy współpracujący z wydawnictwami. Nie tak dawno przecież miała miejsce afera związana z wytknięciem wydawnictwu błędów.
OdpowiedzUsuńA pamięta ktoś, jak Tomasz Raczek miał być (a może był?) ciągany po sądach za krytykę filmu "Kac Wawa"?
UsuńDoskonałe, celne. Leci lajk ;-) A poważnie - masz DUŻO racji, choć każda generalizacja jest dla KOGOŚ krzywdząca. Osobiście mam świadomość pobieżności swoich tekstów, ale bronię się (trochę też przed samym sobą) faktem, że chronicznie brak mi czasu (wszak istnieje też życie pozablogowe - np. dziecko). Jednak staram się co jakiś czas pisać dłuższe formy (zadowolony jestem bardzo z analizy "Sodomy i Gomory" McCarthy'ego, która jest trochę owocem wpływu nieocenionego prof. Marka Paryża). Jednak - skądinąd - mam wrażenie, że długich tekstów nikt nie czyta do końca. Co najwyżej przeleci śródtytuły. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńDziękuję za miłe słowa. Dwa razy się zastrzegłem w tekście, że chodzi mi o większość blogerów książkowych. Nie wszystkich.
UsuńA co do czasu. Ech... Sam mam dwójkę dzieci małych i czytam głównie w autobusach.
Życie...
pzdr
Nie ma się co dziwić poziomowi opisywania książek jeśli średnia wieku "recenzentów" jest chyba w okolicy 18 lat i to dlatego że większość z nich ma grubo poniżej? Z jednej strony dobrze, że czytają, bo każda następna książka (lepsza czy gorsza) dale im niezbędne doświadczenie do późniejszego wprawniejszego i szerszego oceniania tekstów, a kto wie, może nawet skuszą się na studia filologiczne? ;)
OdpowiedzUsuńZ drugiej strony historia świata pokazuje, że można się rzucać i pluć lub gadać w kółko spokojnie a i tak niektórym nie przemówi się do rozumu (bo powiedzmy na przykład: nie ma do czego gadać). Będą robić swoje przekonani o nieomylności lub w ostateczności twierdząc, że z jakichś powodów mają do omylności prawo lub - o zgrozo! - mają innowacyjne podejście do sprawy.
W podobny sposób irytują mnie pisarze, którzy nazywają swe teksty grafomanią, bo przecież to jak plucie na czytelnika przez kwiatek (gorzej, że często ten kwiatek bardzo się czytelnikowi podoba...)
tak, masz sporo racji; cóż, sama jestem po polonistyce i czasem jak coś palnę o przeczytanej książce, widzę pytajniki w oczach rozmówców; niestety, mam konto na lubimyczytać, choć moich notek nie traktuję jak recenzji, tylko bardziej luźne myśli pozostawiane tam dla mnie samej, zdarza mi się czytać to, co piszą inni, hm, cóż, no Twoje uwagi są celne; też mam czasem wrażenie, że znajomi oczekują ode mnie tylko jednej uwagi o przeczytanej książce, jednej, ale w dwóch wariantach: podoba mi się, nie podoba mi się; może dlatego, że jestem po polonistyce, nie pytają już dlaczego uważam, że zasadniczo nie ma to znaczenia...
OdpowiedzUsuńMoże to zboczenie zawodowe???
OdpowiedzUsuńZ jednej strony się z Tobą zgodzę, bo wiem coś o tej marnej jakości, ale z drugiej to nie jestem przekonana. Analogicznie rzecz biorąc, czy książki powinni pisać tylko ludzie tylko z odpowiednim wykształceniem, przygotowaniem (i wtedy może było mniej tych słabych książek)? Bo przecież cały urok polega na tym, że każdy może to robić o ile tylko chcę i ma taką fantazję. To samo jest z internetowymi recenzjami i ich autorami. Najwyżej nie będzie się czytało - widziałam kiedyś taką beznadziejną "recenzję", z całą masą błędów ortograficznych, poziom merytoryczny też żenujący i śmiało napisałam co o tym myślę jej autorowi. Najśmieszniejsze było to, że książki pochodziła oczywiście od wydawnictwa, podwójny wstyd, bo nie świadczy to niestety dobrze o wydawnictwie.
Nie mówiłam nic o tym, że recenzje powinni pisać tylko ci z dyplomem. Nie mylmy posiadania dyplomu z posiadaniem wiedzy i doświadczenia na dany temat, w końcu to nie to samo ;)
UsuńInną sprawą jest, że jak ci najbardziej zapaleni nie będą pisać to nigdy się nie nauczą, a zazwyczaj na początku pisze się marnie. Nie chcę tu nikogo usprawiedliwiać, raczej mam nadzieję, że oni sami nie będą się usprawiedliwiać i opinie o błędach napisane przez czytających potraktują poważnie.
Dlatego też trzeba pisać komentarze recenzentom, niech choć jakiś odsetek się czegoś nauczy a świat będzie lepszy ;)
No, ale z powyższego wynika, że jesteś bardzo wymagający w tym temacie. Ja może nie jestem aż tak wymagająca, za to lubię teksty ciekawe, dobrze napisane, klarowne. Nie lubię za to długich analiz książkowych - takie rzeczy są dobre po przeczytaniu książki, czasami powraca się do książki właśnie czytając takie recenzje i wtedy ani długość ani nadmierne analizy nie przeszkadzają, bo może łatwo odnieść je do tego co już wiemy.
UsuńApropos komentowania; to wytykanie komuś błędów, a już wspominanie o miernocie recenzji jest niewdzięcznym zadaniem, najczęściej ktoś tylko się obrazi i pomyśli, że to w komentującym jest problem, bo jest zazdrosny/wredny/przemądrzały
Blannche, ja jestem najbardziej wymagający w stosunku do siebie. Wiem, co chcę napisać, ale załamuję się, gdy nie umiem tego ubrać w słowa tak, jakbym chciał, żeby to wyglądało.
UsuńGdy czytam innych, automatycznie niemal zakładam, że napisali wszystko tak, jak chcieli, by to wyglądało.
pzdr
Zabolało. ;)
OdpowiedzUsuńAle niestety racji masz sporo. Z drugiej strony, tak sobie myślę, że ludzie nie chcą czytać głębokich krytyk, tekstów analizujących utwór warstwa po warstwie. Myślę, że jako zwykli czytelnicy, trafiamy po prostu do zwykłych czytelników. A może się łudzę i piszemy sami dla siebie?
Nie wiem, czy to co robię u siebie ma jako taki poziom czy nie - wiem, że przynosi mi sporo frajdy i nie zrezygnuję z tego nawet w imię paradowania z łatką frajerki.
Czy u mnie widzisz głębokie zaangażowane "krytykanctwo"? Staję na głowie, by połączyć ogień z wodą, treść z formą, by nie zanudzić nikogo, jakimś głupim żarcikiem sypnąć, dygresją, anegdotą.
UsuńGdy człowiek patrzy na "zawodową" krytykę, można się lewą ręką przeżegnać. Nudne to, ciężkie, przekombinowane, przesycone uniwersytecką terminologią, która niczego nie ułatwia, nie buduje najmniejszej relacji z odbiorcą.
Żebyśmy się dobrze zrozumieli - ja nie wycofuję się teraz z tęsknoty za podstawową wiedzą. Ja wychodzę z założenia, że wiedza o teorii literatury i jej historii powinna być zawsze gdzieś "z tyłu głowy." Nie ma sensu się nią chwalić, ale jest sens korzystać z niej tak, by nikt się nie zorientował.
Nie wiem, czy jasno się wyrażam. Mam nadzieję, że tak.
pzdr ciepło
Pisz recenzje jeśli sprawia Ci to frajdę, jeśli jeszcze stajesz się w tym coraz lepsza to chwała bogom i Tobie ;)
UsuńPoza tym, nikt nie mówi, że krytyka musi być głęboka (to nie dół w podłodze) chyba raczej powinna być mądra. Moja polonistka kiedyś mi powiedziała "chcesz pisać nie idź na polonistykę, idź na dziennikarstwo" dlaczego? Bo dziennikarstwo uczy podstaw, analizy i składu tekstu, tak ważnych dla piszącego a jednocześnie nie kopie tak głęboko - używając podobnych metafor - jak polonistyka (i tu uwaga: tak zostałam poinformowana przez nauczycielkę, jeśli dyplomanci mają inne zdanie zgadzam się z każdym ;) )
Można pisać mądrze, ba nawet z wnikliwą analizą, ale "dla ludzi" jednak to też trzeba umieć...
@Tomek - nie twierdze, że widzę taką u Ciebie i zgadzam się co do Twojej opinii o zawodowej krytyce. Taki ze mnie przytakujący bloger. ;)
UsuńWiedza się przydaje, przecież nie twierdzę, że nie. I fakt - wielu z nas jej nie posiada, do czego i ja się przyznaję. Czegoś tam się po drodze uczę, albo tak mi się tylko wydaje. Myślę, że takich jak ja jest wielu - kochających literaturę blogerów, chcących się podzielić swoją pasją.
Swoją drogą, ciekawa jestem, czy kiedykolwiek dojdzie do tego, że blogosfera książkowa rozwinie się na tyle, że stanie się opiniotwórcza, a ci, którym brak chęci rozwoju, odpadną na pierwszym, lepszym zakręcie.
@Ella - taki mam zamiar, za dużo mam z tego radochy, żebym miała podwinąć kitę i spylać w stronę zachodzącego słońca.
Przez to polonistyczne głębokie kopanie, ani mi przez myśl nie przeszło, by wybierając się na studia, uderzać w tym kierunku.
Z ostatnim zdaniem zgadzam się w stu procentach. ;)
Tomku dwie uwagi.
OdpowiedzUsuńPo pierwsze tych blogerów jest całkiem sporo i jeśli tylko ktoś chce, to na pewno wyłowi tych dobrych.
A po drugie, może forma pisania recenzji ewoluowała? ;)
Pozdrawiam i dziękuję za tekst
Uwaga 1 - jasne, istnieje sporo dobrych blogów, ale niestety ja na swoje ulubione trafiałem najczęściej przypadkiem. Żadnych metodycznych poszukiwań nie prowadziłem i prowadzić nie zamierzam. Szkoda mi na to czasu. Niemniej przyznaję - tych 10-12, które mam pod ręką, są nielichej rangi.
UsuńUwaga 2 - jasne, że definicja recenzji (internetowej) się zmieniła. Ewoluowała do tego stopnia, że bronię się rękami, nogami i ogonem przed tym, by nazwać swoje teksty recenzjami. Oczywiście, spora ich część to klinicznie czyste recenzje. Ale ja i tak najbardziej zadowolony jestem z tych tekstów, które tylko ocierają się o klasycznie rozumianą recenzję.
pzdr
Cóż, nie będę Cię kokietować i chwalić, że masz sporo racji, bo zgadzam się tylko z częścią Twojej wypowiedzi.
OdpowiedzUsuńZgadzam się, że jest sporo blogów miernych, nastawionych na współpracę z wydawnictwami, gdzie opinie (recenzjami tych tekstów raczej bym nie nazwała) podane są w SMS-owym, oszczędnym stylu. Tyle, że wiekszość z nich ma raczej krótki żywot - nie mnie sądzić czy to dobrze czy źle, bo może gdyby zapału starczyło na dłużej to taki bloger rozwinąłby się i jego teksty zyskałyby na wartości?
Nie zgadzam się z Tobą co do braku zasadności zdania Kasi Horodyniec z bloga "Notatki Coolturalne" o tych nietrafionych książkach i czytelnikach. Przykład może nie najlepszy, ale dla mnie Dostojewski nie nadaje się do czytania (na szczęście nie musiałam sie z nim mordować w szkole) i chociażby mi na każdym kroku ktoś tłumaczył, że "Zbrodnia i kara" to arcydzieło mnie to niestety nie przekonuje. Co więcej, jako polonista, znasz z pewnością autorów, którzy za życia byli niedocenieni, ich utwory uważano, mówiąc kolokwialnie, za beznadziejne a na dzień dzisiejszy są uznanymi klasykami.
Fakt, jest cała masa książek, które uważam za słabe i sztampowe, których nie czytałabym nawet za dopłatą, a które mają całkiem dobre opinie na blogach - jeżeli ktoś lubi romanse z prowincją w tle, nowe życie z nowym facetem czy pokonującą wszystkie przeciwności kobiecą przyjaźnią to niech je sobie czyta na zdrowie. I niech je sobie chwali. Wydaje mi się, że większość użytkowników internetu, szukających jakiejś czytelniczej inspiracji zdaje sobie sprawę ze swoich zainteresowań - i tak jak mnie nikt nie namówi do lektury jakiegoś, chociażby najlepszego horroru, tak Ciebie nie zmusi do czytania romansidła. Ja tam wierzę w gust czytelniczy :)
Mam nadzieję, że źle odczytałam ogólną intencję tego posta, bo niestety odniosłam wrażenie, że tylko filologowie (najlepiej poloniści) mają predyspozycje do właściwego oceniania literatury. Owszem jestem co prawda kształconą humanistką, ale tylko historykiem :( Pomimo to uważam, że mam prawo wypowiadać się na temat tego co przeczytałam i opiniować to na swojej blogowej przestrzeni.
Nigdy nie zdarzyło mi się obrażać za konstruktywną krytykę, natomiast przyznaję, że z uwagami typu "Jak możesz czytać takie badziewie?" czy "Jak mogło ci się coś takiego podobać?" nie podejmuję dyskusji. Mogę dyskutować o książce, natomiast boli mnie, gdy ktoś, kto mine zupełnie nie zna feruje wyroki na temat mojej osoby czy mojego gustu.
I na koniec muszę się do czegoś przyznać - czytałam ten post, trochę podniósł mi ciśnienie i dopiero, kiedy przewinęłam niemal do końca zauważyłam logo jednego z moich ulubionych "życiowych" blogów. Okazuje się, że nieznany mi zupełnie Tomasz Fijałkowski jest doskonale znanym i bardzo lubianym Bosym Antkiem...
Pozdrawiam serdecznie
Anna Nawrot (anek7)
A więc odpowiem jako Bosy Antek, może będzie sympatyczniej, bo ten Tomek Fijałkowski to bufon jakiś przypominający smerfa Ważniaka. ;-)
Usuń1) Na szczęście źle odczytałaś mój pean na część polonistyki. Uff... W odpowiedzi na komentarz Setnej Strony napisałem, że polonistyka daje niezbędne narzędzia. Prawdę powiedziawszy, zmusza do tego, żeby się te narzędzia wzięło. Jednak można i trzeba je zdobywać również na własną rękę. Ja zacząłem pisywać "recenzje" jakieś 10 lat skończeniu studiów. Masę kwestii musiałem sobie przypominać. Moja apologia polonistyki miała TYLKO zwrócić uwagę, że trzeba podjąć pewien trud, żeby widzieć książki szerzej. Trud ten się opłaca. Bez dwóch zdań.
2) Co do kiepskich książek - na tym moim niszowym blogu mam masę książek, które obiektywnie patrząc, są do niczego. Można nimi w piecu palić. U mnie jednak punktują za pozytywne wrażenie, jakie na mnie zrobiły. Tani horror? Archaiczne s-f? To bardzo blisko mojego krwiobiegu i lubię takie wytwory kultury klasy B i C. Kapitalnie się o tym pisze. Zauważ więc, że ja nie pisałem o złych, żenujących wyborach czytelniczych. Takie mogą być, każdemu wolno kochać. Ja się raczej bulwersowałem sposobem pisania O. Można napisać beznadziejną recenzję doskonałej książki, można trzasnąć genialną recenzję książki obiektywnie słabej i oddać całą miłość do tego typu pozycji.
Czyli - możesz pisać, że książka o romansie na prowincji a ja o jajogłowych kosmitach, ale wszystko zależy od tego, JAK o tym napiszemy. Bo wiesz, co ja sobie tak czasem myślę opisując na przykład starą polską fantastykę z lat 80? Myślę sobie, że i tak pewnie nikt samej książki nie przeczyta, więc niech chociaż recenzja będzie mu miłą.
Mam nadzieję, że wyjaśniłem pewne niejasności, ale gdyby chciał wszystkie niuanse swojego podejścia do recenzowania wyłuszczyć, musiałbym oddzielny serwer wykupić.
Pozdrawiam Aniu serdecznie,
Tomek/Bosy Antek
We wstępie podsumowałaś mniej więcej, dlaczego nie poszłam na studia polonistyczne ;) A od autorów recenzji nie oczekuję rozbierania tekstu na czynniki pierwsze i wykształcenia kierunkowego, lecz choćby minimalnego obycia z literaturą. Tymczasem na większości blogów widzę entuzjastyczne recenzje romansideł i słabej fantastyki z jednoczesnym zastrzeżeniem autora, że czytanie jest jego pasją i pochłania książki. Podobną tendencję widzę na facebooku - większość osób lajkujących strony typu "nie czytasz - nie idę z tobą do łóżka" jara się jakimiś kronikami wampirów czy romansami upadłych aniołów. Z jednej strony to jest ok, bo warto sięgać po książki dla czystej rozrywki i sama najczęściej tak robię. Jednak warto jednocześnie mieć świadomość, że takie np. "Kroniki Żelaznego Druida" nie leżały koło ambitnej literatury, mimo niewątpliwej satysfakcji z czytania. Z tego względu bawi mnie kreowanie się na pasjonatów czytelnictwa przez osoby, które np. całkiem na serio wzruszyła seria "Zmierzch".
OdpowiedzUsuń