"Poranek poematu", czyli Schuyler revisited
Już kiedyś
miałem przyjemność obcowania z tekstem tego obszernego, rozlewnego jak dorzecze
Amazonki, poematu autorstwa jednego z klasyków współczesnej poezji, do dobra,
współczesnej amerykańskiej poezji, no jeszcze bardziej dobra - poezji
nowojorskiej.
Przyznać muszę,
że prześlizgnąłem się wówczas po powierzchni tekstu, łowiąc tylko
najgłośniejsze sygnały, by zbudować z nich wiarygodnie brzmiącą recenzję.
Ostatnio jednak drugi raz sięgnąłem po Schyulera. Porządkowałem półkę z poezją
i przypadkowo chwyciłem "Poranek poematu", który przeczytałem od początku
do końca, snując się z tym tekstem po świecie.
Zacząłem czytać
tak, jak Schuyler zaczął pisać (do czego się przed nami przyznaje – w samych majtkach
naprzeciwko maszyny do pisania) – w najzwyklejszych, banalnych okolicznościach:
w poczekalni u lekarza. Rzecz jasna nie byłem w samych majtkach… Miałem na
sobie bokserki z Supermanem. Pod spodniami, oczywiście.
Wróciłem do
domu, by usmażyć dzieciom naleśniki, i znów towarzyszył mi Schuyler. Udało mi
się nie spalić kuchni. Potem przeniosłem się na taras, gdzie oczy z trudem
wytrzymywały przerażającą biel stron, na które padały promienie słońca. Poemat
skończyłem następnego dnia, leżąc w łóżku, pod grubą pierzyną.
Jako czytelnik
zatoczyłem więc pewne osobliwe koło. „Poranek poematu” zaczyna się właśnie rano.
Bohater budzi się. Jego kochanek-malarz (tak, proszę państwa, mamy tutaj
zaawansowany homoseksualizm) wstał wcześniej i wyszedł w poszukiwaniu
inspiracji. I chociaż możemy w pewnym stopniu śledzić kolejnych czynności,
jakim poświęcił się podmiot liryczny, pracując nad tekstem, nie będzie dla nas
istotne, co stało się wcześnie a co później. Dlaczego? Dlatego że poemat
Schuylera rodzi się z powolnego, ale żarłocznego marszu myśli, których pożywką
może być absolutnie wszystko, co zarejestrują zmysły lub co na swoją
powierzchnię wyrzuci pamięć.
Kształty, barwy,
ruch, ludzie widziani przez okno, zapachy, dźwięki, cisza… W końcu epizody,
drobinki życiorysu, mniej lub bardziej wstydliwe fragmenty wydarzenia układają
się w wielowątkową spowiedź podporządkowaną zasadzie dygresji. Zaduma miesza
się ze smutkiem, a ten chwilami rozświetlony jest subtelnym humorem.
I powiem Wam
jedno – żadna książka należąca do tzw. literatury popularnej, głównonurtowej,
nie da mi tego, co dać mi może taki Schuyler. Po kilkudziesięciu stronach
wynurzeń poety, poczułem, że jest mi bardzo blisko do tego kogoś, kto opowiadał,
jak na przykład poderwał marynarza lub jak walczył z chorobami wenerycznymi.
(Oczywiście mnie do takich przygód absolutnie nie ciągnie…)
Miałem tak
czytając „Szumy, zlepy, ciągi” Białoszewskiego. Po kilkunastu krótszych lub
dłuższych „wypisach z rzeczywistości”, bardzo często anegdotach bez pointy,
opanowało mnie przedziwne wzruszenie. To nie dające się wytłumaczyć
przeświadczenie, że o wszystkim, co spotkało Mirona i jego znajomych, opowiadał
on właśnie mnie. Nikomu innemu. Niestety pojawiła się również dojmująca
samotność, uczucie opuszczenia, gdy wyszedłem poza teren tekstu.
To chyba siła
wielkiej, nie zatrutej komercyjną stęchlizną, literatury, która jest w stanie
złamać barierę pomiędzy piszącym a czytającym. Kto wie, czy nie obcując właśnie
z poezją, nie doświadczamy prawdy o człowieku. Nie o bohaterze literackim
(choćby był najlepiej skonstruowany), ale właśnie o człowieku, który w sposób
totalnie otwarty, bezwstydny opowiada nam o swoich słabościach, kompleksach,
obsesjach i fantazjach.
Być może ta
odarta z wszelkich zasłon i filtrów literatura będzie razić ekshibicjonizmem,
być może jest dowodem na bardzo amerykańską tendencję do „otwierania się” przed
wszelkiej maści psychoanalitykami – przed ojcem, matką, przyjacielem, kochanką,
więc dlaczego nie przed czytelnikiem? Ja jednak z ogromną przyjemnością przedzierałem
się przez gęstą plątaninę tej poezji i po cichu fantazjowałem sobie, że ludzie
w poczekalni u lekarza nie będą „Gali” czy innego „Twojego Imperium” czytać,
tylko sięgną po coś, co naprawdę powie im coś istotnego o życiu…
Komentarze
Prześlij komentarz