Po dżentelmeńsku, czyli "Opowieści z dziesięciu światów" Clarke'a
Od dłuższego czasu mam wrażenie, że nie ma sensu pisać "prawdziwego" wstępu do recenzji książek autorstwa klasyków literatury science fiction. Każdy, kto zrobił już drugi lub trzeci krok na drodze poznania tego gatunku, musiał zetknąć się z takimi nazwiskami jak Heinlein, Asimov, Dick, Le Guin czy Lem... Ojcowie założyciele (albo doktorzy kościoła fantastyki) są na tyle silnie umocowani w świadomości kolejnych generacji czytelników, że pisanie o nich bezosobowego i obiektywnego wstępu przypomina każdorazowo wyważanie otwartych od pół wieku drzwi. Chcecie wiedzieć, kim był, kiedy debiutował i jakie nagrody zdobył Clarke? To sobie sprawdźcie. Krótko mówiąc (zamiast wstępu) - Clarke, jaki jest, każdy widzi.
Gdy kończyłem lekturę "Opowieści z dziesięciu światów" byłem bardziej niż zadowolony. Tak właśnie powinny wyglądać opowiadania. Ma być krótko, zwięźle, z pointą, elegancko. W większości przypadków finał tekstu rozwiązuje nabrzmiewający powoli problem, czytelnik nie ma szans domyślić się błyskotliwego i jednak prawdopodobnego rozwiązania akcji, które jak nożem ucina całą fabułę i zostawia odbiorcę z uczuciem błogiego niedosytu. Wszyscy adepci pióra mogliby na tekstach Clarke'a uczyć się sztuki panowania nad pomysłem wyjściowy i prowadzenia go do punktu kulminacyjnego.
Co osobliwe, Clarke ani razu nie rozwija motywów typowych dla pulpowych opowiastek. Nie znajdziemy tu ani inwazji obcych, ani podróży w czasie, ani opowiadań, które ilustrowałyby prawidła losu przy pomocy parabolicznego sztafażu. Pisarz po prostu robi swoje i pokazuje, co mogłoby w przyszłości spotkać człowieka, gdy ten wybierze się w kosmos lub gdy ten kosmos postanowi przypomnieć mu o panujących w przestrzeni prawach. Jasne, trafimy tutaj również na skromne bo skromne, ale obecne rozważania o człowieku, jego powinnościach moralnych, słabościach, marzeniach, jednak Clarke pisząc swoje opowiadania, zakłada siedmiomilowe buty i za każdym razem błyskawicznie przechodzi do pointy. Nie dla niego pogłębiona psychologia i niuanse życia wewnętrznego. Trudno jednak uznać to za jakąkolwiek słabość tych tekstów.
Dla porządku przypomnę tylko, że "Opowieści z dziesięciu światów" to zbiór opowiadań opublikowanych w latach 50 i 60, w heroicznych czasach fantastyki, gdy wszystko wydawało się możliwe, kosmos stał przed ludzkością otworem, a latające samochody i spacery po powierzchni skolonizowanego Marsa były w zasięgu jednego, no może dwóch pokoleń Ziemian...
Czym częstuje nas autor? Krótka lista "pomysłów" przed Państwem:
* astronauta uwięziony na planetoidzie, którą powoli pożera słońce,
* astronauta uwięziony w nawiedzonym kosmicznym skafandrze (zabójcza pointa),
* pechowy złodziej na Marsie,
* udana okrutna zemsta na radzieckim kosmonaucie,
* awaria komputera uniemożliwiająca powrót na macierzystą planetę,
* pies z księżycowej bazy ratujący swego pana...
Opowiadań mamy 15 i niemal każde z nich gwarantuje nam albo uśmiech, albo chwilę refleksji, albo delikatny dreszczyk emocji, albo konieczność nabrania głębokiego oddechu. Nie znajdziemy tu przemocy, seksu, nieracjonalnej udziwnionej fantastyki. Całość jest taka... hmm... dżentelmeńska, tak powiem. Ten tom opowiadań nadaje się idealnie, by poprowadzić kogoś korytarzami muzeum fantastyki naukowej. Być może zgromadzone w "Opowieściach..." eksponaty nie pokryły się jeszcze kurzem i mogą dostarczyć solidnej porcji wrażeń.
Cóż rzec więcej? Książkę onegdaj wydało w Polsce "Wydawnictwo Literackie" i przy odrobinie trudu, można ją znaleźć w bibliotekach lub na aukcjach internetowych. Ja polecam serdecznie.
Gdy trafiłam na posta i zaczęłam go czytać, zrobiło mi się wstyd, że nazwiska takie jak Heinlein i Clarke są mi nieznane, ale potem okazało się, że kojarzę niektóre ich książki, więc najwyraźniej nie połączyłam autora owych książek z osobami tych pisarzy. Wprawdzie nadal mi wstyd, ale jednak trochę mniej, choć może nie musi być w ogóle, skoro nie pretenduję ani do bycia znawczynią, ani nawet fanką science fiction, a jedynie do bycia osobą, która choć trochę na książkach się zna. Przechodząc do meritum mojego komentarza: dziękuję za przypomnienie autorów oraz kolejne nazwiska do mojego planu zapoznania się z gatunkiem science fiction.
OdpowiedzUsuńOch, nie o to mi chodzi, by zawstydzać kogokolwiek. Proszę się tak nie czuć, proszę. Ja z reguły czytam i piszę tu o książkach mniej niż bardziej znanych, więc nic dziwnego, że niektóre nazwiska lub tytuły mogą najpierw brzmieć obco. Wszyscy się uczymy lub przypominamy sobie o czymś. Ja, gdy snuję się po blogach (nie)znajomych, łapię się na tym, że zupełnie wypadłem z obiegu nowości wydawniczych. I też czasem mi wstyd, że nie kojarzę jakiejś nowej ważnej książki. No ale potem znów sobie powtarzam, że nie ma takich, co znają wszystko.
UsuńTak czy siak, pozdrawiam ciepło i dziękuję za zaglądanie tutaj.
Zdaję sobie sprawę, że nie chodziło o zawstydzanie kogokolwiek, jakby nie patrzeć to wina proporcji mojej wiedzy do mojej ambicji. ;) Dokładnie tak - wszystkiego wiedzieć nie można. Ale można się dowiadywać coraz to więcej, zatem cierpliwie czekam na kolejny post o książce mi nieznanej lub zasłyszanej niegdyś, ale zapomnianej. :)
UsuńPozdrawiam również! :)
Arthur C. Clarke to jeden z tych pisarzy, których można czytać z przyjemnością na samym początku swojej czytelniczej przygody, jak i zaawansowanym czytelnikiem będąc. Nie trafiłem chyba na ani jedną słabą książkę - podobały mi się wszystkie cztery części Odysei kosmicznej. Jego "Miasto i gwiazdy" było jedną z powieści, które ugruntowały mą metamorfozę w mola książkowego i są tak samo dobre za każdym razem, gdy do nich wracam.
OdpowiedzUsuńPożeracz