Nie do przeskoczenia, czyli "Skok w dal" Kronholda

Tryumf tematu. Taka myśl przyszła mi do głowy, gdy kończyłem czytać ostatni tom Jerzego Kronholda pt. "Skok w dal." Tryumf tematu w czasach, gdy sam temat w poezji stał się dla apologetów hołubionej neoawangardy kamieniem obrazy, balastem, za sprawą którego wiersz nie może oderwać się od rzeczywistości i wzlecieć w krainę zrozumiałą tylko dla poety. Kronhold dzięki tematowi tryumfuje i choćby całe stado poetów z takiego Biura Literackiego napięło muskuły i tak nie przeskoczyliby poziomu wyznaczonego przez "Skok w dal."



Arcysmutny to tomik. Arcysmutny, bowiem doświadczeniem, wokół którego krąży większość wierszy zamkniętych w tej książce, jest choroba, umieranie i śmierć żony poety. Znana od wieków konwencja trenu została poprowadzona w sposób wirtuozerski; Kronhold stworzył wielowymiarowy i wielobarwny krajobraz przeczuwanej i doczekanej żałoby, w którym to nie zawsze pierwsze skrzypce odgrywają rozpacz, żal, przygnębienie. Kto by pomyślał, że smutek umierania można rozwinąć w opowieść, w której iskrzą się drobinki przewrotnego humoru? Kto by przypuszczał, że scena, z której schodzi ukochana osoba, zasłana była tyloma niespodziewanymi rekwizytami?

"Skok w dal" jest historią o słabości człowieka. Bohater jest bezradny, rozbrojony, pozbawiony oparcia w ludzkich i boskich instancjach. Nadzieję rozwiewają kolejne niewysłuchane modlitwy, następni milczący święci i nieskuteczne relikwie. Nie działa sacrum, któremu zawierzyli się bohaterowie. Medycyna, ostoja rozumu, również rozkłada ręce w konfrontacji z wydanym przez los wyrokiem.

Pozostaje dwoje ludzi,ich wspólna historia, która domyka się na oczach czytelnika. Ja wiem, że to brzmi tak... hmmm... zwyczajnie i banalnie, ale proszę wierzyć, że poeta robi naprawdę dużo, by ścisnąć nas za serce (chociaż nie jest to jego główny cel). Mistrzowsko miesza się w opisie intymnej przestrzeni związku szczęśliwa wspólna przeszłość, odłamki wspomnień, okruchy teraźniejszości, losów, życiorysów. Odchodzenie zapisane jest wytłuszczonym drukiem w umowie, jaką zawieramy z życiem, chociaż najchętniej zapomnielibyśmy o tym paragrafie, przesłonilibyśmy go celebrowaniem dnia dzisiejszego, odprawianiem prywatnych rytuałów. Stąd też pewnie liczne opisy momentów nudy, śmieszności, groteskowych przypadków. To wszystko było ważne (najważniejsze), bo dzielone było z umierającą żoną. Kronhold ucieka jednak przed landrynkową konkluzją - miłość jest silniejsza od śmierci, ale co z tego?

Chwilami zastanawiałem się, na ile jestem proszonym gościem na obrzędzie organizowanym przez poetę. Czy moje ubłocone buty mogą wchodzić w uświęconą przestrzeń umierania poniżanej przez chorobę kobiety? Czy sam autor miał prawo wspominać ostatnie miesiące, tygodnie i dni? Czy nie jest to wszystko zbyt ...hmmm... uczciwe? Być może w  poezji żadna sytuacja nie jest nie jest zbyt intymna, żadne wspomnienie zbyt bolesne, żadna historia zbyt komiczna? Nie wiem. Być może w obliczu końca wokół każdego z nas krążą w równych proporcjach pierwiastki tragizmu i komizmu?

Być może. Sprawdzimy kiedyś...

Komentarze

  1. Trudno stąpać po pograniczu prywatności i sztuki, a pytanie "ale co z tego?" i pokrewne to jedne z najsmutniejszych pytań, które zadać można.

    OdpowiedzUsuń
  2. Tak, to wybitnie smutny tomik. Co zrobić? Trzeba żyć dalej i tyle...

    pzdr

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty