Przeornamentowana galopada, czyli "Światy solarne" Maszczyszyna
Gdy po przeczytaniu Światów solarnych zacząłem szukać materiałów na temat autora, Jana Maszczyszyna, natrafiłem na obszerny wywiad, który w pewien sposób pomógł mi ukierunkować chaotyczne myśli, jakie krążyły mi po głowie w trakcie lektury. Pisarz przyznaje, że znalezienie się na emigracji (daleka Australia) otworzyło mu oczy na oszałamiającą liczbę tekstów fantastycznych, po które mógł w każdej chwili sięgnąć. Świadomość tej mnogości podcięła mu skrzydła, gdyż zwątpił w sens wszelkich pisarskich prób, ponieważ te prędzej czy później mogły stać się nieświadomym plagiatem wcześniej istniejących książek. Frustracja spowodowała, że Maszczyszyn „stracił głos” – zajął się wyłącznie czytaniem tekstów naukowych dotyczących kosmologii i paleontologii, chociaż miał za sobą udane próby na polu fantastyki. Tak mniej więcej można streścić interesujący mnie wątek wywiadu.
Dlaczego o tym wspominam? Ponieważ miałem wrażenie, że Światy solarne pisane były pod (być może podświadomą) presją, by stworzyć dzieło inne, odmienne, egzotyczne, a przynajmniej wyróżniające się na tle wszystkiego, z czym autor lub jego czytelnicy mogli się zetknąć. Rzecz jasna każdy pisarz uważa oryginalność za jedną z głównych cnót, jakie chciałby przypisać własnej twórczości, ale w przypadku powieści Maszczyszyna wydawało mi się, że to ona właśnie dyktuje kolejne akapity i rozdziały. Z jednej więc strony Światy solarne czyta się znakomicie, gdyż rzadko spotkać się można z tak niezwykle plastyczną i naszpikowaną detalami prozą, a z drugiej czytelnik ani przez chwilę nie odpoczywa od natłoku wydarzeń i szczegółów, które mogą zlać się w świadomości w pozbawioną konkretnych kształtów całość.
Powieść, którą opatrzono słowami „steampunk po polsku”, w pełni na to miano zasługuje, a jej ojcowie chrzestni (na przykład Verne lub Welles) wyraźnie odciskają piętno na dziele Maszczyszyna. Jednak czytelnik nie powinien mieć wrażenia wtórności. Pisarz robi naprawdę dużo, by steampunk w jego wydaniu był okazją do stworzenia wielowymiarowej bogatej rzeczywistości, której wykreowanie wymagało sporych umiejętności warsztatowych oraz galopującej wyobraźni zasilanej znajomością tradycji literackich. Stąd też doskonale radzi sobie ze stylizowaniem na XIX-wieczną soczystą, nasyconą szczegółami prozę, zaś bohaterowie brzmią jak autentyczni przedstawiciele belle époque.
Światy solarne to opowieść dziejąca się w skolonizowanym przez ludzi Układzie Słonecznym. Planety unoszą się w eterze (koncepcja eteru wypełniającego świat popularna była jeszcze pod koniec XIX wieku), pomiędzy nimi krążą „pociski pasażerskie”, technika, zgodnie z poetyką gatunku, bazuje na kołach zębatych, parze, zgrzytających mechanizmach. Oszałamiające bogactwo detali, które Maszczyszyn rozmieszcza na płótnie powieści, potrafi wywołać zawrót głowy – każda niemal dziedzina rzeczywistości, każda planeta, kontynent, miasto, domostwo staje się okazją, by odmalować z niemal surrealistyczną wrażliwością pełną ornamentów wizję. Może to fascynować i uwodzić czytelnika pod warunkiem, że stać go będzie na powolną, skupioną lekturę. Gdy jednak narzuci on sobie szybsze tempo czytania, owe szczegóły szybko znikną z pola widzenia.
Osią fabularną wydaje się być walka z wrogimi ludziom istotami nazywanymi „Klocami”, chociaż mnogość przygód, jakie spotykają bohaterów, sprawia, że wojna staje się tylko jednym z elementów powieści. Równie intrygująco wygląda próba odtworzenia XIX-wiecznej imperialnej mentalności ludzi pochodzących z wyższych sfer. Główny bohater, potentat prasowy sir Ashley B. Brownhole, to elegancki, wyrafinowany mężczyzna, którego stan świadomości, poglądy, maniery w pełni odpowiadają temu, co możemy wyobrażać sobie na temat wiktoriańskich dżentelmenów. Nawet osławiony purytanizm tamtych czasów znalazł w powieści swoje fantastyczne odbicie – bohater jest zbyt wysublimowany, by szukać rozkoszy w zwierzęcym seksie i zamiast typowych dla homo sapiens narządów posiada organy umożliwiające zapładnianie poprzez… zapylanie. Być może brzmi to komicznie, a jednak w pełni znajduje uzasadnienie w logice powieści.
Maszczyszyn zręcznie posługuje się kanonicznymi dla gatunku rekwizytami i rozwiązaniami fabularnymi, a jednak na każdej stronie odciska bardzo wyraźne piętno autorskie. Nie jestem jednak pewien, czy znaki szczególne tej prozy nie są jej najsilniejszą stroną. Teoretycznie powieść powinna mi się bardzo podobać, a mimo to czytając ją, nie mogłem czuć pełnej satysfakcji.
Światy solarne są jak wyrafinowane danie przyprawione pełnymi garściami egzotycznych przypraw. Obcowanie z tym tekstem do pewnego momentu może być fascynującą przygodą czytelniczą, gdyż ma coś, co miłośnicy fantastyki bardzo lubią – Maszczyszyn potrafi popisać się przyzwoitym światotwórstwem oferującym spójną i wysmakowaną rzeczywistość. Z drugiej zaś strony powieść może po pewnym czasie „zmęczyć wzrok” barokową niemal, ekstrawagancką wybujałością, która początkowo fascynuje, potem zaś może męczyć i nużyć.
Recenzja pierwotnie ukazała się na łamach Fantasty.
Mam przeczucie, że by mi się spodobało. Nawet biorąc pod uwagę te ornamentacje. A może właśnie dzięki nim? Od czasu do czasu taka ekstrawagancja może służyć za miłą odmianę.
OdpowiedzUsuń