Utopić się w piwie, czyli "Pijane banany" Šabacha

Coś mam ostatnio szczęście do autorów, którzy za bardzo szarżują - doprowadzają wybrane przez siebie gatunki lub charakterystyczne cechy danej literatury do takich stężeń, że przestaje mi to wszystko smakować. Za dużo cukru w cukrze, rozumiecie, prawda? 

Tak więc sięgam sobie po kupioną lata temu wspomnieniową powieść Petra Šabacha pt. "Pijane banany" i już sobie ostrzę zęby, gdyż spodziewam się prawdziwej uczty przygotowanej dla mnie w typowej czeskiej gospodzie. Tak... Ja tak bardzo lubię literaturę naszych południowych sąsiadów i moja miłość bywa bezkrytyczna. Zresztą bycie Polakiem niejako skazuje nie na bycie oczarowanym akurat tym, czego na brakuje i widzimy to za płotem. Zazdrościmy dystansu, ironii, rubaszności, miłości do wszelkich przejawów życia, nawet tych durnych, niskich, niemal fizjologicznych. Taki rodzaj zazdrości...Szukam słowa... O! Jakbym widział, że ktoś bezceremonialnie klepie po tyłku pulchną kelnerkę niosącą piwo, ona grozi palcem, ale się śmieje. "Tak trzeba żyć!" - myślę sobie o tym klepaniu, ale nie umiem.



No więc zaczynam czytać te "Pijane banany" - teoretycznie wszystko mi się zgadza. Mamy lata 80, trzech kolegów z jednego podwórka we właściwy sposób przeżywa swoją młodość: piją piwo, rozbijają się "pożyczonymi" samochodami, rozmawiają o dziewczynach i onanizmie, planują wielkie eskapady, z których rzecz jasna nic nie wychodzi, snują się po okolicy i wypatrują okazji, by "coś się działo." Pierwszoosobowy narrator (jeden z chłopaków, rzecz jasna) mieszka z matką i ojczymem-alkoholikiem-rzeźbiarzem, którego deliryczne przygody również przyjdzie nam poznać. 

W gratisie otrzymamy kilka wiarygodnych obrazków z kraju realnego socjalizmu: podszytą strachem pogardę dla reżimu, alkohol, który skutecznie znieczula ludzi zbyt wrażliwych, by pogodzić się z wszechobecnym zakłamaniem, rozwarstwienie społeczeństwa budzące słuszny pomruk niezadowolenia - tak to mogło wyglądać, temu wierzę.

Nie powiem, momentami śmiałem się jak nienormalny, gdyż ilość autentycznie komicznych scen, dialogów i monologów wewnętrznych jest olbrzymia. "Czy rozumiesz fenomen łyżki? To dzieło geniusza!" - mówi pijany bohater, obracając w palcach rzeczony przedmiot. "Jaki znowu fenomen?! A czym byś chciał jeść zupę? Widelcem?!" Tego typu dialogi zawsze mnie bawiły, tym bardziej że w stanie wskazującym też zdarzała mi się z głębinową fascynacją obserwować na przykład złożoną naturę klucza nasadowego... Ech, stare dobre czasy.

Ta niewielka książeczka odsłoniła mi jednak pewną prawdę o mnie-czytelniku. Nie daję rady udźwignąć zbyt dużej ilości zgrywy. Šabach wciąż się wygłupia, zatapia każde doświadczenie egzystencjalne w hektolitrach piwa, finalnie osławiony czeski dystans sprawia, że rozwadnia się to, co dla człowieka jest ważne. Wzniosłość nie tylko kojarzy się z kategoriami estetycznymi, ale kwitnie w nas w pewnych szczególnych momentach życia. "Pijane banany" niestety wykreśliłyby z naszych biografii tego typu doświadczenia.

Ja wiem, że to nie do końca uczciwe oskarżać autora w sumie humorystycznych opowieści o to, że nie jest poważny, ale uwierzcie mi - ja już taki nienormalny jestem, że nawet w książkach o stalinowskich łagrach chciałbym znaleźć coś, co podniesie mi do góry kąciki ust...

Komentarze

Popularne posty