Przeszłość to fala, czyli "Requiem dla analogowego świata" Cichowskiego
Przeszłość to fala, na której surfuje pisarz. Wybaczcie ten bieda-aforyzm, ale zdumiewająco często pozwalam sobie na czytanie o młodości zapamiętanej przez twórców i odtwarzanej później w powieściach, opowiadaniach, wierszach… Doszedłem nawet do egzotycznego wniosku, że najbardziej wierzę starym poetom opiewającym dzieciństwo. Sam, jeśli już mowa o pisaniu, często fantazjuję na temat własnej przeszłości, dojrzewania, młodości w bibliotekach i na boiskach, które oczywiście domagają się spisania, co by nie przepadły w odmętach czasu.
Rafał
Cichowski być może również nie chciał dużej opędzać się od wspomnień, które w
przypadku autora najwyraźniejszą postać zawdzięczają latom 90 i dały się
zamknąć w formie powieści pt. „Requiem dla analogowego świata”. W świecie
cyfrowym co i rusz atakują nas nostalgiczne memy próbujące uchwycić przy pomocy
kilku powtarzających się zdjęć i haseł ducha czasów, które bezpowrotnie odeszły
wraz z rozpowszechnianiem się cyfrowych technologii.
Żonglowanie
kliszami to jednak zbyt łatwa dla literatury droga. Błyskawicznie można się
osunąć w ckliwą idealizację, żerować na tanim wzruszeniu, tworzyć produkt
„dedykowany” konkretnej grupie docelowej (w tym przypadku rówieśnikom autora,
do których w pewnym sensie również się zaliczam) i tak naprawdę wykluczyć
wszystkich innych. Tych, którzy lat 90 nie mają szansy pamiętać lub zapamiętali
je z innej niż podwórkowa i szkolna perspektywy.
Czy to
zarzut? Cóż… Z jednej strony tak. Przyszły czytelnik „Requiem…” będzie miał
prawo czuć się nieproszonym gościem w opisywanym świecie. Jeżeli nie
doświadczył na własnej skórze blasków i cieni lat 90, nie pamięta powodzi
tysiąclecia i nie żuł gumy Turbo, może traktować tę opowieść jak spacer po
skansenie. A skansen to olbrzymi, bo to kutnowskie blokowisko z
przyległościami, garaże, boiska, łąki, na których pali się ogniska i pierwsze
papierosy, tory kolejowe, szkoła, z rzadka rzucamy okiem poza miasto, gdzie
jakieś życie istnieje i ma się całkiem dobrze, a wiemy o tym dzięki antenom
satelitarnym i telewizji kablowej. Brzmi Nirvana, której piosenki śpiewa się
głosem kibiców Widzewa wiwatujących po tryumfie nad Legią…
Tego
świata już nie ma i nikt nie powinien się czuć zmuszanym do dzielenia
jakiejkolwiek tęsknoty za czasami zaawansowanej transformacji ustrojowej. Nie
zdziwiłbym się, gdyby czytelnik wzruszył ramionami i mruknął znad tekstu tej
książki: „Znam te wszystkie historie z memów, po co mam jeszcze o tym czytać?”
Innymi słowy, boję się, czy tekst Cichowskiego obejdzie tych, którzy nie
oddychali nigdy powietrzem lat 90.
Moja
obawa wynika z troski o tę powieść. Książkę, która jest obiektywnie dobra i
może przynieść sporo czytelniczej satysfakcji. Zręcznie poprowadzona narracja
pierwszoosobowa przypomina w zadziwiający sposób perspektywę, jaką osiągałby
Bohumil Hrabal (spod znaku chociażby „Mojej pięknej żałoby”) skrzyżowany z
młodzieżową prozą Edwarda Niziurskiego. Nastolatek, na którego barki zrzucono
ciężar oprowadzania nas po swoim świecie, dźwiga tę odpowiedzialność i umie w
znakomity sposób opowiedzieć o podwórkowych futbolowych wojnach, tanich winach
i pierwszych fascynacjach płcią przeciwną. Jednocześnie Cichowski potrafi
oderwać się od nastoletniej perspektywy i możliwości poznawczych chłopca z
podstawówki, by błysnąć „dorosłym”, stylistycznie wysmakowanym, niemal
poetyckim konceptem, metaforą, która co jakiś czas rozsadza realistyczną w
sumie prozę.
Ci,
których autor zaprasza, poczują się jak u siebie w domu – rozpoznają gadżety,
atrybuty, (sprane) kolory, dźwięki i zapachy epoki. Być może powrócą do nich
wspomnienia inicjacji w „prawdziwą” muzykę, a spoza granicy pamięci wyłoni się
kształt pierwszego „prawdziwego” komputera… Sporo tego szumu generuje
Cichowski: pozwala swoim bohaterom mówić gwarą podwórkową „tamtych czasów”, w
ujmujący sposób puszcza oko do czytelnika, gdy co i rusz któryś rzuca hasło
dziś istniejące tylko i wyłącznie dzięki zabarwionym tęsknotom memom. Takiej
kariery nikt hasłom w stylu „Nie siadaj na piłce, bo zrobisz jajo” nie wróżył…
Lektura
„Requiem dla analogowego świata” przypomina kontemplację wspomnień o ostatnich
dniach wakacji. Wiemy, że coś się zamyka i nie istnieje taka siła, która by
powstrzymała zaciskające się na dzieciństwie szczęki czasu. Można tylko
odtwarzać, wydaje się mówić Cichowski, można tylko odprowadzać wzrokiem młodszą
(lepszą?) wersję samego siebie. Można pisać, by rozliczyć się z przeszłością
lub tylko (i aż) pieczołowicie ją rekonstruować. Można mieć wątłe pocieszenie,
że przyjdą po nas pokolenia, po których też na pamiątkę zostaną memy…
Chyba mam przesyt powrotu do lat 90-tych. I Znaki szczególne i Guguły i Po trochu traktują w gruncie rzeczy o tym samym - jakbym słuchała jednej piosenki scoverowanej przez podobne kapele.
OdpowiedzUsuńTo się zgadza. Ja już też mam dosyć tego ortalionu, a ta powieść pokazała mi dobrze brzydotę tamtych czasów. Niemniej uważam jednak, że nie powiedziano wszystkiego w tym temacie. Przede wszystkim czekam na ciekawą stylistycznie opowieść o tamtej dekadzie.
UsuńJa się jeszcze nie przesyciłem, sentyment do lat tamtych mam, obrazki z gum Turbo nosiłem w pudełku po kasecie ;)
OdpowiedzUsuńNo ja właśnie czytając tę książkę uświadomiłem sobie brutalnie, jak brzydkie były tamte czasy. Tak po prostu estetycznie. Może mi przejdzie to obrzydzenie, ale na razie trzyma mocno. Czuję się, jakbym wypił dziś moje ulubione kiedyś piwo z tamtych czasów (10 i pół) i odkrył, że to strasznie płaski smak i zero wyrazistości. Czekam, aż ktoś stylistycznie tamte czasy opisze, bo na razie to prosty mechanizm odtwarzania.
Usuń