Hodowla trzody chlewnej, czyli "Pod skórą" Fabera
Jeżeli chodzi o horrory, jestem dyletantem. Umiem rozpoznać, ale w subtelnościach gatunku tak średnio się orientuję. Gdy więc trafiłem kiedyś na kategorię „body horror”, zacząłem się zastanawiać, jakiż to zdeprawowany umysł poświęcałby całe książki (lub opowiadania) opisom niszczonych, deformowanych, przechodzących mutacje ludzkich ciał? Dlaczego ktoś miałby o tym czytać? Czy tylko i wyłącznie, by dać upust chorym fantazjom i potrzebom? Kiedyś tak mi się wydawało. No ale mi się wiele wydawało kiedyś i wciąż się uczę nieufności w stosunku do moich oczekiwań.
Po książkę sięgnąłem przypadkiem, bez wcześniejszych założeń najmniejszych, bez znajomości innych dokonań autora. Daję zawsze pierwszeństwo tekstom, nie autorom. Kobieta z fatalną fryzurą, deformującymi twarz okularami, z wyeksponowanym imponującym biustem poluje na autostopowiczów. Dobrze zbudowanych mężczyzn. Jeżeli takowy nie ma rodziny, znajomych, nie wydaje się być chorym, kobieta wstrzykuje mu truciznę i uprowadza na farmę, gdzie hoduje się ich na mięso. Zapakowane mięso trafia do odbiorców, którzy nie są ludźmi. Tak to wszystko w największym skrócie wygląda i odsłania się przed czytelnikami mniej więcej po 1/3 książki. Nie chodzi więc o typowe powolne odkrywanie tajemnicy, która dopiero na ostatnich stronach książki ma ogłuszyć odbiorcę. Nie. Chodzi raczej o nieustanne trzymanie tego garnka na wolnym ogniu. Czytelnik nawet nie zauważy, że się ugotował.
Powieść oferuje kilka cudownie intrygujących pytań, które brzmią na pozór tylko jednoznacznie. W większości powieści grozy ofiarami najczęściej padają osobnicy słabsi od mordercy/porywacza/potwora. Bezradna i bezsilna ofiara potęguje strach. Tutaj jest odwrotnie – łupem padają bez wyjątku silni, umięśnieni, wysportowani mężczyźni, którzy przypadkowo znaleźni się na poboczu drogi szybkiego ruchu, licząc na uśmiech losu. Co może niepokoić? Odczytałem to natychmiast jako metaforę końca tradycyjnie rozumianego patriarchatu. To właśnie ten męski typ zawieszający wzrok na odsłoniętym dekolcie musi w końcu zostać pożarty przez siły, których nie rozumie lub je fałszywie interpretuje. A z drugiej strony może to być po prostu przestroga, by nie jeździć autostopem?
Sama hodowla samców, których mięso ma trafić na stoły bogatych „obcych” to nic innego jak sprytnie odwrócony obraz mechanizmów przemysłu spożywczego, który opierając się na truchłach zabitych świń, krów, kur i gęsi dostarcza ludziom jedzonka na obiad. Wiem, że chwyt jest prostacki i ograny (co by było, gdyby to ludzi podawano z ziemniakami i sałatką?), ale Faber pisze o tym w wyjątkowo beznamiętny sposób przyjmując nie ludzką, ale konsumencką perspektywę. Brzmi to jak moralitet stworzony na potrzeby wojujących wegetarian, co jednak nie powinno odpychać. Nie ma w tym za grosz taniego sentymentalizmu lub tendencji.
Pisarz na dodatek zawiesza tradycyjnie rozumiane rozróżnienie natury ontologicznej. Człowiekiem nazywany jest ten, kto po prostu stoi wyżej na drabinie rozwoju. Tak więc gdyby psy, koty lub konie były inteligentniejsze od nas, to one automatycznie stałyby się ludźmi. Nasza umiejętność pisania, konstruowania prostych mechanizmów, noszenie ubrań wcale nie czyni z nas korony stworzenia. Hodujących nas w klatkach „obcych” nie wzruszą niezgrabne próby porozumienia, bełkoty obciętych języków lub skreślone na klepisku słowo „litości”.
Czy Faber nie stara się zabrać głosu w dyskusji o tym, czy nie nadać statusu równego człowiekowi tym istotom, które potrafią się z nami porozumiewać? W czym są gorsze od nas orangutany czy szympansy? Dlaczego trzymamy je w klatkach? A czy gdy na niebie pojawi się pojazd kosmiczny z „wyższymi i lepszymi” od nas, to wtedy ludzie spadną do poziomu zwierząt? Hodowlanych?
Jedyny „obcy”, który upomina się o godność zwierząt (czyli nas, homo sapiens), robi to niejako z przekory, buntuje się przeciwko starszym, ale jego opór ma w sumie dość kabotyński wymiar a la Zbyszek Dulski znany z dramatu Zapolskiej. Wychodzi więc na to, że wszelki bunt zawsze skażony jest egoistyczną potrzebą bycia po prostu innym. Potrzebą, z której po prostu się wyrasta.
Na koniec muszę wspomnieć o nieopuszczającym czytelników ani przez moment depresyjnej klaustrofobicznej atmosferze. Bohaterką jest już wspomniana wcześniej młoda dziewczyna, której całym sensem życia jest ciężka praca. Faber precyzyjnie rekonstruuje niemal pustelnicze życie istoty, która musi przynajmniej sprawiać wrażenie człowieka, by oszukać swoje potencjalne ofiary. Dziewczynie wystarczy stare zakurzone łóżko, cieknący prysznic, jeden komplet ubrań, miniaturowy telewizor i samochód. Jako nie-człowiek niczego więcej nie potrzebuje. Ale… jeśli popatrzymy na nią jak na jeszcze jedną sezonową robotnicę lub sprzątaczkę, która trafiła do „lepszego” miejsca, by odmienić swój uchodźczy los i nie odmienia go nawet o jeden procent?
I pomyśleć, że zabierałem się za tę książkę jak za pierwszy z brzegu horror z pewnymi ambicjami.
Co prawda wizja ugotowania niezbyt mnie pociąga, ale sama powieść kusi. A też z horrorem bardzo rzadko mi po drodze.
OdpowiedzUsuńTa powieść daje naprawdę dużo do myślenia. Jest przede wszystkim dziwna i to jest jej ogromna siła.
Usuń