Robota to głupota, czyli "Całopalenie" Marasco
Dzięki fantastycznemu studium
tanich (i tych ciut droższych) horrorów z lat 70 i 80 autorstwa Grandy'ego Hendrixa "Paperbacks from Hell , zacząłem nieco
inaczej patrzeć na fenomen tego gatunku. Dostrzegłem jak precyzyjnie odbierał
horror drgania, które telepały społeczeństwem. Jeżeli poeci bywają wieszczami i
przewidzieć potrafią to, co może się wydarzyć, to pisarze grozy są czułymi
sejsmografami, które odbierają ledwie co uświadomione i niemal nienazwane
fobie, lęki, kompleksy, a następnie wzmacniają je do tego stopnia, że odbiorcy
głuchną od krzyków, jęków i zawodzeń ofiar, o których czytamy, sięgając po
horrory.
Tak właśnie mają się sprawy z
„Całopaleniem” Roberta Marasco, które śmiało można uznać za pierwowzór głośnego
„Lśnienia” Kinga. „Podbudowa” społeczna obu powieści jest niemal identyczna –
kryzys lat 70, opłakany stan amerykańskich metropolii, z których biedniejsi
obywatele nie mogą się wyrwać i tkwią uwięzieni w ciasnych celach dzielnic
biedy, przemocy i braku perspektyw. Szczęśliwsi, a może bardziej zdesperowani,
wyjeżdżają na prowincję, by tam zacząć od nowa lub skończyć to, czego nie mogli
domknąć w mieście. Tak właśnie zaczyna się i „Całopalenie” i „Lśnienie”.
Blisko, bardzo blisko do siebie tym powieściom.
Rodzina sportretowana przez
Marasco jest nieliczna – ojciec nauczyciel, matka w domu, mały synek. Cała
trójka (plus ciotka bohatera, podstarzała zażywna malarka-amatorka) zwietrzyli
swoją życiową szansę i wynajęli na całe lato olbrzymią posiadłość położoną
gdzieś na prowincji, daleko od spalin i wielkomiejskiego hałasu. Oferta jest niemal
baśniowa, a składa ją para dziwacznych staruszków, którzy na całe lato wynoszą
się, a gmaszysko musi być dopilnowane. Gdzie jest haczyk? W domu zostaje
starsza pani, której trzy razy dziennie trzeba dostarczać jedzenie. To
wszystko. „Najprawdopodobniej nawet jej nie zobaczycie…” – uspokajają i umowa
zostaje podpisana.
Oczywiście to jest dopiero
początek koszmaru, który tydzień po tygodniu rozgrywać się będzie w
majestatycznych dekoracjach rodem z włoskiej opery… Jasne, horror jest to nielichy,
chociaż takich naprawdę mrożących krew w żyłach chwil jest tylko kilka.
Ważniejsze jest chyba to, co dzieje się jakby na marginesach powieści. Ważniejsze są moim zdaniem cienie przedmiotów niż same obiekty.
A co mi znowu chodzi?
Przyjrzę się młodej bohaterce powieści, która zauroczona domostwem z dnia na dzień zaczyna coraz bardziej wcielać się w rolę pani domu, zamiast po prostu rozkoszować się słodkimi wakacjami w co by nie powiedzieć warunkach dużo bardziej luksusowych niż te, które znała z nowojorskiej kamienicy. Kobieta kompulsywnie sprząta, zamienia się w pracoholiczkę z nerwicą natręctw na punkcie utrzymania i/lub odrestaurowania ładu. Odkurza, sprząta, poleruje, nakręca zegary, przegląda się w czyszczonych srebrach, walczy z chwasta, pieści "antyczne" meble...
Znalazła się w lepszym, doskonalszy świecie, w którym mości sobie gniazdko. Gniazdko, w którym jest miejsce tylko dla jednej osoby. Czujecie? "Całopalenie" to opowieść o pasji, idei, która opanowuje człowieka i nigdy go nie zdradzi, nie uwolni, nie zostawi samego. (Słyszycie dalekie echo słów Ochockiego z "Lalki"?) Bohaterka odsuwa się powoli od męża i dziecka. Powtarza automatycznie: "Nie, ja wcale nie pracuję za dużo", a potem znowu rzuca się w wir roboty, od której dosłownie siwieje.
Najbardziej dramatyczna scena aż boli, gdy się ją czyta. Mąż próbuje wszystkich swoich męskich sztuczek, by zaciągnąć żonę do łóżka. Ma już dość przymusowego celibatu, jaki funduje mu małżonka. Nic z tego. Mąż napiera, argumentuje, uwodzi, prosi, żona wije się i wykręca, demonstruje cały zestaw wymówek, jaki mają do dyspozycji kobiety, gdy "boli je głowa". Brzmi to przerażająco autentycznie. Możecie mi zaufać.
Tak więc domostwo, które powoli "pożera" bohaterkę, najpierw odcina ją od rodziny, potem odbiera potrzeby seksualne, zastępując je gonitwą za doskonałym wywiązywaniem się z narzuconych sobie zadań. Tragiczny (w duchu horroru właśnie) finał opowieści jest pieczęcią, która zamyka tę historię o pochłaniającej człowieka pracy. Pracy, która jeńców nie bierze, dobija rannych i szuka kolejnych ofiar.
Rozumiecie teraz tytuł? "Całopalenie", bo człowieka składa siebie samego na ołtarzu pracy, pasji, idei, oddania. Takiej roboty nie polecam nikomu.
A co mi znowu chodzi?
Przyjrzę się młodej bohaterce powieści, która zauroczona domostwem z dnia na dzień zaczyna coraz bardziej wcielać się w rolę pani domu, zamiast po prostu rozkoszować się słodkimi wakacjami w co by nie powiedzieć warunkach dużo bardziej luksusowych niż te, które znała z nowojorskiej kamienicy. Kobieta kompulsywnie sprząta, zamienia się w pracoholiczkę z nerwicą natręctw na punkcie utrzymania i/lub odrestaurowania ładu. Odkurza, sprząta, poleruje, nakręca zegary, przegląda się w czyszczonych srebrach, walczy z chwasta, pieści "antyczne" meble...
Znalazła się w lepszym, doskonalszy świecie, w którym mości sobie gniazdko. Gniazdko, w którym jest miejsce tylko dla jednej osoby. Czujecie? "Całopalenie" to opowieść o pasji, idei, która opanowuje człowieka i nigdy go nie zdradzi, nie uwolni, nie zostawi samego. (Słyszycie dalekie echo słów Ochockiego z "Lalki"?) Bohaterka odsuwa się powoli od męża i dziecka. Powtarza automatycznie: "Nie, ja wcale nie pracuję za dużo", a potem znowu rzuca się w wir roboty, od której dosłownie siwieje.
Najbardziej dramatyczna scena aż boli, gdy się ją czyta. Mąż próbuje wszystkich swoich męskich sztuczek, by zaciągnąć żonę do łóżka. Ma już dość przymusowego celibatu, jaki funduje mu małżonka. Nic z tego. Mąż napiera, argumentuje, uwodzi, prosi, żona wije się i wykręca, demonstruje cały zestaw wymówek, jaki mają do dyspozycji kobiety, gdy "boli je głowa". Brzmi to przerażająco autentycznie. Możecie mi zaufać.
Tak więc domostwo, które powoli "pożera" bohaterkę, najpierw odcina ją od rodziny, potem odbiera potrzeby seksualne, zastępując je gonitwą za doskonałym wywiązywaniem się z narzuconych sobie zadań. Tragiczny (w duchu horroru właśnie) finał opowieści jest pieczęcią, która zamyka tę historię o pochłaniającej człowieka pracy. Pracy, która jeńców nie bierze, dobija rannych i szuka kolejnych ofiar.
Rozumiecie teraz tytuł? "Całopalenie", bo człowieka składa siebie samego na ołtarzu pracy, pasji, idei, oddania. Takiej roboty nie polecam nikomu.
Komentarze
Prześlij komentarz