Z czystym sumieniem, czyli "Drzwi do lata" Heinleina
Tak naprawdę skusił mnie tytuł, nie nazwisko autora, bo Heinlein rozczarował i znudził niemożebnie swoim klasycznym "Obcym w obcym kraju". Natomiast "Drzwi do lata" są po prostu... po prostu dobre.
Powieść otwiera niezwykła jak na powieść science fiction ekspozycja. Niemal realizmem magicznym pachnie, gdy Heinlein tworzy obraz kota, który zimą obchodzi cały dom, zagląda za każde drzwi, licząc na to, że za którymiś w końcu znajdzie lato zamiast znienawidzonych ciemności, śniegu i mrozu.
Chwyciło mnie to za serce. Nie dlatego, że to akurat kot (od kiedy koty stały się bohaterami internetowej wyobraźni, zaczęły mnie nudzić i drażnić), ale dlatego że silny poetycki i piękny obraz.
Zapytałem więc Heinleina, gdzie mnie prowadzi. Co chce mi pokazać? Gdzie zaprowadzić? Takie wprowadzenie może zwiastować absolutnie wszystko, przyznacie sami.
Na szczęście amerykański klasyk nie zapuścił się na tereny, które odwiedzam niechętnie - dzięki bogom literatury nie musiałem czytać o wojnach w kosmosie, o hiperodległej przyszłości ani o postapokaliptycznych koszmarach. Uff... Dostałem za to lekką przygodową opowieść o zemście oszukanego przez partnerów inżyniera specjalizującego się w konstruowaniu "robotów domowego użytku."
Heinlein w subtelny sposób wprowadza klasyczne dla sf elementy. Akcja dzieje się w nieodległej przyszłości (lata 70 dwudziestego stulecia, samą książkę wydano 20 lat wcześniej), dostępna jest technika umożliwiająca hibernację, podróże w czasie też w pewnym momencie leżą w zasięgu bohatera. Autor nie przesuwa jednak ciężaru powieści na stronę gadżetów, maszyn, futurystycznych wizji. Odwrotnie - czytelnika od samego początku interesuje fabuła, nie rozbuchana scenografia.
Główny bohater to sympatyczny, nieco naiwny życiowo (mógłby go grać główny idealista klasycznego amerykańskiego kina James Stuart) bystrzak, którego żyłka do konstruowania robotów owocuje nielichym sukcesem biznesowym. Jego mechaniczni służący podbijają serca pań domu, które mogą odpuścić sobie sprzątanie, pranie i gotowanie, by robić to, co lubią najbardziej - leżeć i pachnieć.
Niestety nasz bohater wiąże się z niewłaściwą kobietą. Podłe babsko knuje intrygę z przyjacielem i wspólnikiem bohatera, by pozbawić go:
a) pieniędzy,
b) patentów do własnych wynalazków,
c) wiary w człowieka.
Bohater poprzysięga zemstę i "Drzwi do lata" są tej zemsty kroniką. Nie spodziewajmy się jednak feerii okrucieństwa, nawet tego psychicznego. Gdyby tę powieść zekranizować, można by seans obejrzeć po niedzielnym obiedzie.
Dziś już się chyba takich książek nie pisze. Nie znajdziemy w "Drzwiach do lata" za grosz mocnych drażniących odbiorcę scen, nie ma brutalnych siłowych rozwiązań, brakuje erotyki, nikt nie przeklina zbyt dosadnie. Świat jest pastelowy, nawet przyszłość odmalowana jest jakoś tak pocieszająco i ...familijnie (?). Podróże w czasie, zawiłości robotyki, hibernacja traktowane są jak naturalne elementy rzeczywistości, które nie budzą żadnego większego zdziwienia.
Postacie, wyłączywszy podłą intrygantkę i jej kochanka, są sympatyczne i ciepłe. Zaś sam główny bohater to takie ucieleśnienie amerykańskiego pierwszoosobowego narratora - opowiada nam ze swadą, lekko, z obowiązkową nutą cynizmu i ironii o swoich staraniach, by wyrównać rachunki z nieuczciwym przyjacielem. Jest uniwersalny - i kobietę uwiedzie, i robota zbuduje, by ten pozmywał po romantycznej kolacji...
A kot? Ten kot z pierwszych stron książki? Cóż, jest powiernikiem naszego inżyniera, pije piwo imbirowe, walczy o terytorium (nie tylko) z obcymi kocurami i tak naprawdę jest chyba jednym z lepiej sportretowanych w literaturze czworonogów.
Nie umiałem znaleźć patentu dla tej recenzji, spisałem tylko krótkie zanotowane na marginesach tekstu uwagi. Brakuje mi tu formy, ale trudno. Mam nadzieję, że i bez tego zdążyłem Was przekonać, że "Drzwi do lata" to fantastyczny kawałek klasycznej już sf, która jeśli już się miała zestarzeć, to zrobiła to z wyjątkowym wdziękiem.
Polecam. Z czystym sumieniem. Jak najbardziej.
Chwyciło mnie to za serce. Nie dlatego, że to akurat kot (od kiedy koty stały się bohaterami internetowej wyobraźni, zaczęły mnie nudzić i drażnić), ale dlatego że silny poetycki i piękny obraz.
Okładka pierwszego wydania. |
Zapytałem więc Heinleina, gdzie mnie prowadzi. Co chce mi pokazać? Gdzie zaprowadzić? Takie wprowadzenie może zwiastować absolutnie wszystko, przyznacie sami.
Na szczęście amerykański klasyk nie zapuścił się na tereny, które odwiedzam niechętnie - dzięki bogom literatury nie musiałem czytać o wojnach w kosmosie, o hiperodległej przyszłości ani o postapokaliptycznych koszmarach. Uff... Dostałem za to lekką przygodową opowieść o zemście oszukanego przez partnerów inżyniera specjalizującego się w konstruowaniu "robotów domowego użytku."
Heinlein w subtelny sposób wprowadza klasyczne dla sf elementy. Akcja dzieje się w nieodległej przyszłości (lata 70 dwudziestego stulecia, samą książkę wydano 20 lat wcześniej), dostępna jest technika umożliwiająca hibernację, podróże w czasie też w pewnym momencie leżą w zasięgu bohatera. Autor nie przesuwa jednak ciężaru powieści na stronę gadżetów, maszyn, futurystycznych wizji. Odwrotnie - czytelnika od samego początku interesuje fabuła, nie rozbuchana scenografia.
Główny bohater to sympatyczny, nieco naiwny życiowo (mógłby go grać główny idealista klasycznego amerykańskiego kina James Stuart) bystrzak, którego żyłka do konstruowania robotów owocuje nielichym sukcesem biznesowym. Jego mechaniczni służący podbijają serca pań domu, które mogą odpuścić sobie sprzątanie, pranie i gotowanie, by robić to, co lubią najbardziej - leżeć i pachnieć.
Niestety nasz bohater wiąże się z niewłaściwą kobietą. Podłe babsko knuje intrygę z przyjacielem i wspólnikiem bohatera, by pozbawić go:
a) pieniędzy,
b) patentów do własnych wynalazków,
c) wiary w człowieka.
Bohater poprzysięga zemstę i "Drzwi do lata" są tej zemsty kroniką. Nie spodziewajmy się jednak feerii okrucieństwa, nawet tego psychicznego. Gdyby tę powieść zekranizować, można by seans obejrzeć po niedzielnym obiedzie.
Dziś już się chyba takich książek nie pisze. Nie znajdziemy w "Drzwiach do lata" za grosz mocnych drażniących odbiorcę scen, nie ma brutalnych siłowych rozwiązań, brakuje erotyki, nikt nie przeklina zbyt dosadnie. Świat jest pastelowy, nawet przyszłość odmalowana jest jakoś tak pocieszająco i ...familijnie (?). Podróże w czasie, zawiłości robotyki, hibernacja traktowane są jak naturalne elementy rzeczywistości, które nie budzą żadnego większego zdziwienia.
Postacie, wyłączywszy podłą intrygantkę i jej kochanka, są sympatyczne i ciepłe. Zaś sam główny bohater to takie ucieleśnienie amerykańskiego pierwszoosobowego narratora - opowiada nam ze swadą, lekko, z obowiązkową nutą cynizmu i ironii o swoich staraniach, by wyrównać rachunki z nieuczciwym przyjacielem. Jest uniwersalny - i kobietę uwiedzie, i robota zbuduje, by ten pozmywał po romantycznej kolacji...
A kot? Ten kot z pierwszych stron książki? Cóż, jest powiernikiem naszego inżyniera, pije piwo imbirowe, walczy o terytorium (nie tylko) z obcymi kocurami i tak naprawdę jest chyba jednym z lepiej sportretowanych w literaturze czworonogów.
Nie umiałem znaleźć patentu dla tej recenzji, spisałem tylko krótkie zanotowane na marginesach tekstu uwagi. Brakuje mi tu formy, ale trudno. Mam nadzieję, że i bez tego zdążyłem Was przekonać, że "Drzwi do lata" to fantastyczny kawałek klasycznej już sf, która jeśli już się miała zestarzeć, to zrobiła to z wyjątkowym wdziękiem.
Polecam. Z czystym sumieniem. Jak najbardziej.
Też mnie "Obcy..." dość mocno rozczarował. Skoro jest kot, to może dam autorowi drugą szansę, bo pomimo internetu wciąż lubię koty. :F
OdpowiedzUsuńTa książka jest taka bardzo...ludzka. Wszystko się dzieje niemal "tu i teraz", nie męczysz się z fabułą, gładko i miękko. Polecam naprawdę.
UsuńWrzucam do schowka, bo lubię, jak jest po ludzku.
OdpowiedzUsuń