Akurat tyle, ile trzeba, czyli "Koniec eksperymentu ARKA" Strugackich
Na początku mały fun fact - oryginalny tytuł powieści Strugackich brzmi "Małysz" ( Малыш - "młody", "mały"), a to może prowokować do wielu zabawnych wizualizacji. Przed oczami czytelnika co i rusz stawać może mikrej postury polski skoczek narciarski, co z kolei mocno utrudnia koncentrowanie się na samej książce.
Ok, bądźmy poważni przez chwilę, jak powiedziała promotorka po lekturze konspektu mojej pracy magisterskiej.
W tej skromne powieści (jak na dzisiejsze standardy, w opowiadaniu) znajdziemy wszystko to, co charakterystyczne dla klasycznego science fiction: kosmos, obcą planetę, nie mniej obce formy życia, ludzi starających się jakoś ogarnąć całą tę menażerię.
Wszystko skomponowane z niemal aptekarską precyzją, wyważone, skupione i oszczędne w środkach wyrazu. Bez większych fajerwerków, które uradowałyby różnej maści wielbicieli militarnych space oper. Szybka jak sparing z mistrzem książka.
Czytamy o zespole badawczym, którego zadaniem jest przystosowanie planety Arka do przesiedlenia na nią ludzi, którym w innym miejscu kosmosu grozi zagłada. Warunkiem powodzenia tego typu misji jest wykluczenie istnienia na planecie jakichkolwiek lokalnych form inteligentnego życia. Nie ma kosmitów=jest miejsce dla ludzi. Całkiem uczciwy układ, prawda?
Arka wydaje się być zimna, jałowa i pusta, spełnia zatem wszystkie wyjściowe założenia. Sprowadzamy więc homo sapiens? Sprowadza... Chwileczkę! Coś się zaczyna dziać. Bohaterowie odkrywają rozbity ponad dziesięć lat wcześniej niewielki statek kosmiczny, a nawet identyfikują jego pasażerów, którymi okazują się być międzygwiezdni włóczędzy, samozwańczy poszukiwacze obcych cywilizacji. Jednocześnie główny bohater doświadcza szeregu halucynacji (słyszy Bóg wie skąd płacz dziecka, jakieś krzyki, widzi jakieś niewyraźne postacie), które powodują, że ten zaczyna powątpiewać we własne psychiczne zdrowie...
Na szczęście Strugaccy nie poszli na skróty i nie ruszyli drogą, którą często obierają słabsi autorzy. Nie zbudowali ciekawej, pełnej intrygujących zjawisk ekspozycji tylko po to, by wytłumaczyć ich istnienie mniej lub bardziej mętnymi metafizycznymi pierdołami. Strugaccy są na to za mądrzy. Żadnych duchów nie ma, cudów też zbyt wielu nie uświadczymy. Dostaniemy za to logiczną i spełniającą wszelkie wymagania gatunku opowieść.
Korci mnie, by zdradzić nieco szczegółów, ale jeśli zepsuję komuś radość z poznawania tej książeczki, będzie to bardzo nie w porządku. Powiem tylko tyle, że rosyjscy autorzy zgrabnie wykorzystali jeden z bardziej znanych motywów występujących w "Księdze dżungli" Kiplinga. Wiecie, Mowgli i te klimaty... Dziecko wychowane w dżungli przez dżunglę.
Kończąc już, muszę zrobić drobną wzmiankę o głównym bohaterze, którego pierwszoosobowa narracja pozwala nam śledzić wypadki na osobliwej planecie. Zawsze mam ten sam problem - nie umiem opisać trzech zjawisk: zapachów, kolorów i bohaterów Strugackich. Składają się oni z przedziwnej mieszaniny dystansu do świata, serdeczności, zdrowego rozsądku zakropionego odrobiną fantazji i czegoś, co wciąż mi ucieka. Być może jest to ta legendarna rosyjska dusza? Nie wiem. Jedno jest pewne - bohaterowie Strugackich to porządne chłopy i na tym możemy chyba poprzestać.
Poleca się mocno.
Popieram bez wahania, bracia pisali znakomite książki.
OdpowiedzUsuń