Nieskładnie o arcydziele, czyli notki z "Rebeki" du Maurier
Sięgnąłem po szkic recenzji, jakim starałem się uporządkować myśli, które krążyły mi po głowie w czasie lektury powieści pt. "Rebeka". Tak, to ta sama książka, którą kapitalnie przeniósł na ekran Hitchcock, tworząc niejako wzór thrillera psychologicznego podszytego grubą warstwą kryminalnej intrygi.
O czym to ja... Już wiem! Ogłaszam wszem i wobec, że "Rebeka" Daphne du Maurier (nigdy nie zapamiętam tego przeklętego nazwiska!) jest arcydziełem i nie znajdzie się żaden mędrzec, które by mi podobne odkrycia mógł wybić z głowy.
Olbrzymią krzywdę tej powieści robią okładki, które sugerują, że będziemy mieli do czynienia z powieścią ze stajni Danielle Steele czy innego cyborga. No sami popatrzcie:
Gdyby nie fantastyczna robota angielskiego reżysera, nawet nie dotknąłby tej książki, która może mieć przecież okładkę zgodną z jej ciemnym i dusznym wnętrzem.
Do rzeczy jednak.
Pewnie już kiedyś obiła się Wam o uszy ta historia. Młoda dziewczyna poznaje owdowiałego bogatego arystokratę, który proponuje nieboraczce małżeństwo. Ta się zgadza i po krótkim miesiącu miodowym młoda para sprowadza się do ogromnej posiadłości wspomnianego arystokraty. W olbrzymim i zimnym domu młoda żona musi skonfrontować się z panią Danvers, "gospodynią", która wciąż pielęgnuje pamięć po poprzedniej pani domu. A to tylko początek...
Mnożą się tajemnice, niedomówienia, subtelne sygnały ostrzegające przed niebezpieczeństwem. Atmosfera, jak to mówią, gęstnieje ze strony na stronę...
I tutaj wchodzę ja z moimi notatkami o "Rebece":
Główną bohaterkę prześladuje litera R. R jak Rebeka, pierwsza żona Maxima de Winter. R jest groźne, drapieżne i ostre. Przypominam sobie jedno z opowiadań z cyklu powiastek filozoficznych o profesorze Tutce. Opowiadanie, z którego tytułowy profesor (i jednocześnie narrator) usunął wszystkie wyrazy z literą R. Zrobił tak, by uniknąć tematu przeżyć więziennych.
Niepokój w związku z literą R. Narastająca obsesja. Domostwo waRczy na biedną nową panią domu.
_________________________________________________________________________________
Powieść napisaną w pierwszej osobie liczby pojedynczej odbieramy w dość osobliwy sposób. Widząc świat czyimiś oczami, skłonni jesteśmy utożsamiać się z narratorem. Nie chcemy, by był głupi, naiwny, prostolinijny do granic wytrzymałości, nudny i bezwładny...Sami przecież też nie chcemy tacy być.
Trzeba się jednak pogodzić z faktem, że bezimienna (cóż za kapitalny pomysł!) bohaterka "Rebeki" taka właśnie jest. Oglądamy więc doskonały portret kobiety szarej, przypadkowej, wtrąconej w czeluści wiktoriańskiego domostwa, którego ściany przesiąknięte są mrokiem i tajemnicą.
A gdyby to wcale nie była powieść grozy (oczywiście subtelniejsza i bardziej wysmakowana niż jakakolwiek powieść takiego Kinga Stefana), ale zakamuflowana opowieść o erozji arystokratycznego etosu, którego najwierniejszymi obrońcami są służący (!)? Co nam to powie o umarłym już świecie? Co nam to powie o ludziach, którzy obserwując ekstrawagancje swoich panów (Maxim de Winter plami się nielichym mezaliansem z anonimową narratorką), sami są jednocześnie correct i zapięci szczelnie w swoje pałacowe uniformy? Czy są jak przysłowiowe psy ogrodników, które nie mogąc awansować społecznie, bronią dziedziców przed spuszczeniem z tonu?
Czy to nie przypadkiem powieść antyproletariacka?
_________________________________________________________________________________
"Rebeki" to wspaniała powieść o postrzeganiu czasu, jego nieuchwytności, kruchej głębi. Bohaterka od samego początku książki wspomina (słynne "Śniło mi się tej nocy, że znowu byłam w Manderley" waży dla mnie tyle samo, co Proustowskie maczanie ciastek w herbacie czy Mickiewiczowskie "Tymczasem przenoś moją duszę utęsknioną...") przeszłość. Wie to, czego my będziemy dowiadywali się stopniowo, powoli. Będzie bolało, bo boli powolne tempo zrywania plastra lub ściągania szwów.
Nostalgię za przeszłością można zagłuszyć jedynie odtwarzając rytm dawno minionych dni lub narkotyzując się obecnością nielicznych rekwizytów przypominających o minionej chwale.
Uwaga narratora zatrzymuje się, by opisać krótkie migotliwe izolowane chwile. Uczy nas niejako, że zawsze żyjemy w przeszłości, będąc nawet najbardziej gorliwymi obserwatorami teraźniejszości. To, co mam teraz, już nie istnieje. Im mocniej żyjemy chwilą (to horacjańskie kłamstwo o chwytaniu dnia!), tym silniej odbieramy ją jako minioną. Im mocniej przytulamy małe dziecko, tym wyraźniej czujemy, że drapie nas swoim dorosłym zarostem.
_________________________________________________________________________________
Fantastyczna powieść, która niezasłużenie drzemie sobie na półkach obok płaskich i wtórnych romansideł czy innych wyciskaczy łez. To znakomita książka. Nie tylko jedno z największych osiągnięć literatury gotyckiej, ale również kapitalnie (choć obok głównego nurtu tekstu) poddaje refleksji naszą percepcję czasu, przemijania...
Sama zaś zagadka kryminalna jest wisienką na gorzkim torcie tekstu.
Poleca się mocno, mimo chaotycznego peanu, jaki wzniosłem na cześć tej powieści.
Pean chaotyczny, ale skuteczny. Podoba mi się bezimienność z połączeniu z pierwszoosobowością. A okładki rzeczywiście paskudne niemożebnie.
OdpowiedzUsuńCzytałam. Kapitalny klimat, chwytający za gardło.
OdpowiedzUsuńA film, aż dziwne, zupełnie mi nieznany. Chyba mnie omijał.