Niewesołe miasteczko, czyli "Joyland" Kinga

Kolejny, kolejny raz King jawi się jako autor straconych szans lub zawiedzionych nadziei. Nie wiem, co gorsze...

Po doskonałym "Sklepiku z marzeniami" (recenzja wkrótce), "Joyland" jest jak bezkofeinowa kawa lub bezalkoholowe piwo - ani to horror,  ani kryminał, ani (jak chce część bezkrytycznych recenzentów twórczości Kinga) nostalgiczna opowieść o Ameryce lat 70. To... Cóż, zacznijmy po kolei.



Autor zaczyna tak, jak lubię - pierwszoosobowa narracja sprzyja Kingowi. Potrafi on w lekki, pozbawiony ciężaru zbędnych psychologizmów lub dziwacznych reminiscencji opowiedzieć historię. Wydaje się, że narrator siada obok i od niechcenia zaczyna snuć opowieść - stara się nie nudzić, nie uciekać w piętrowe dygresje, od czasu do czasu rzuci żarcikiem, błyśnie bon motem. Tak właśnie jest w przypadku "Joyland" - snujący swoją gawędę bohater przenosi się pamięcią do czasu, gdy mając nieco ponad dwadzieścia lat doświadczył wątpliwych uroków złamanego serca i podjął się wakacyjnej pracy w tytułowym wesołym miasteczku. 

Szczerze powiedziawszy nie do końca wiem, dlaczego  starzejący się bohater wraca pamięcią akurat do takich a nie innych wydarzeń. Co motywuje tego człowieka, by roztoczyć przed odbiorcami skąpą panoramę przeszłości? Krótko mówiąc, King zgubił motyw, a że uwielbia paplać, szybko zagaduje nas, byśmy broń Boże nie zauważyli tej usterki. 

Potem teoretycznie jest lepiej. Poznajemy studenta, który uwierzywszy, że związek na odległość ma sens, pozwala swojej dziewczynie spędzić wakacje z przyjaciółkami, a sam zatrudnia się w wesołym miasteczku, by podreperować skromny budżet. Miło i dość wiarygodnie narrator dzieli się z nami swoim bólem, rozterkami, płonnymi nadziejami. Jest naiwny, wierzy w happy endy, bierze za dobrą monetę wszystko, co oferuje mu zbudowany na ruchowych piaskach związek. Been there, done that myślę sobie. Wszystko się zgadza. Tak właśnie czują się młodzi, głupi i zakochani mężczyźni. No ale nie pytajcie o więcej... 

King oprowadza nas po nieistniejącym już chyba świecie - świecie wesołych miasteczek, które w XX wieku krążyły od miasta do miasta, dając ludziom prostą rozrywkę - karuzele, beczki śmiechu, strzelnice, tunele strachu... Niestety, King poczęstował nas uproszczoną wizją wesołego miasteczka - kilka branżowych określeń, zarys mechanizmów pracy "Joylandu", niewiele więcej. To mocno rozczarowuje, gdyż autor potrafi zbudować świat pełny, trójwymiarowy, dając upust potrzebie realistycznego odtworzenia rzeczywistości, którą rzecz jasna demoluje przy pomocy grozy. 

A skoro już o grozie mowa. Cóż, jedynym jej objawem jest wspomniany tunel strachu, w którym manifestować ma się duch zabitej przez seryjnego mordercę młodej kobiety. Z czasem okazuje się, że ofiar mordercy było więcej i wszystkie one miały związek z różnymi parkami rozrywki. Nasz bohater z niewielką pomocą przyjaciół stopniowo zbliża się do rozwiązania kryminalnej zagadki, ale skoro "Joylandu" kryminałem nazwać nie wypada, rozwiązanie jest w sumie... niepotrzebne. Przy całym szacunku dla Kinga, przygody Scooby Doo są momentami bardziej ekscytujące, niż wątek kryminalny obecny w tej powieści.

Wisienką na tym jałowym torcie jest kreacja głównego bohatera - facet jest chodzącym wcieleniem przyzwoitości, nosicielem cnót wszelakich. Miły, niezepsuty, pomysłowy, potrafi zabawić najmłodszych, paradując w kostiumie psa będącego maskotką wesołego miasteczka.Wzruszają go niepełnosprawne dzieci. Po dżentelmeńsku traktuje kobiety i odważnie staje oko w oko z okrutnym mordercą. Tak nieznośnie wyidealizowanej postaci dawno nie spotkałem i nie było to najprzyjemniejsze doświadczenie.

I wyobraźcie sobie, że to jeszcze nie wszystkie grzechy "Joylandu", ale nie mam już siły pastwić się nad upiornie dziwacznym motywem samotnej matki opiekującej się umierającym synkiem. To właśnie ona odkrywa przed bohaterem uroki miłości fizycznej, której poskąpiła mu wspominana na początku powieści dziewczyna. 

Cóż, można ten "Joyland" nawet przeczytać, krzywdy nam nie zrobi, na pewno. Ja jednak widzę w tej książce dowód na lenistwo Kinga. Nie chciało mu się rozwijać być może interesującego pomysłu. Jeżeli ta powieść miała ambicje odtworzyć przeszłość i zbudować samą siebie na skale nostalgii, zabrakło jej gęstości, nasycenia detalami, które uwiarygodniłyby świat i pozwoliłyby w nim zamieszkać naszej uwadze. Jeżeli "Joyland" miałby być kryminałem, King musiałby przesunąć śledztwo na pierwszy plan. A gdyby ta powieść miała być typową obyczajówką, nie należało upychać w niej na siłę grozy. 

Niby dużo tego wszystkiego, ale jednocześnie wszystkiego za mało, jak w źle doprawionym barszczu. 

I tą kulinarną konkluzją żegnam Was do następnego razu.

Komentarze

Popularne posty