Wieczne powroty (z wariacjami), czyli "Skrzydła nocy" Silverberga
Z
science fiction mam jak z jazzem. Niby wciąż staram się trzymać rękę na pulsie,
niby monitoruję sytuację, jakoś tam nadążam za nowościami, ale wciąż mam
wrażenie (najprawdopodobniej mylne), że „prawdziwa” fantastyka i „prawdziwy” jazz
to już zamknięte rozdziały, a ja rozglądając się po współczesnej kulturze,
obcować mogę zaledwie ze zgrabnymi „podróbkami.” Że wielcy mistrzowie obu
odmian sztuki skomponowali już wszystko, co można było skomponować, napisali
wszystko, co można było napisać, a nowatorstwo w obu przypadkach zostało
bezpowrotnie utracone za sprawą rozpuszczania się „prawdziwych” science fiction
i jazzu w tyglu, gdzie mieszały się one z innymi gatunkami, literatury i
muzyki.
Wiem,
że jestem niesprawiedliwy, a moje wrażenia pewnie mnie kompromitują, ale jazz
to dla mnie przede wszystkim akustyczne arcydzieła z lat 50 i 60 poprzedniego
stulecia. Zaś science fiction zamyka się wraz pojawieniem się poetyki cyberpunk
(której nota bene i tak nie lubię).
Wiecie,
Metallica skończyła się na „Kill’em All!” i tak dalej…
Rozumiecie
teraz pewnie dlaczego przyjąłem entuzjastycznie serię wydawniczą Artefakty,
dziecko wydawnictwa MAG, prezentującą klasyczne, acz mniej znane lub zupełnie
nieobecne w Polsce teksty należące do fantastyki naukowej (i jej obrzeży). Mamy
w końcu dostęp do dzieł, które chwytały jeszcze w żagle porywisty wiatr
heroicznych czasów kształtowania się gatunku, wykorzystywały w odkrywczy sposób
jego możliwości i tworzyły kanon, z którym dyskutować się nie da.
Przyszedł
czas na Roberta Silverberga, żyjącego klasyka fantastyki, autora, który sięgnął
po pióro w latach 50 i z powodzeniem eksplorował terytorium fantastyki,
przynosząc nam stamtąd klasyczne już teksty, za które nagradzano go
najważniejszymi środowiskowymi wyróżnieniami – Nebulą, Hugo i Locusem. Powyższe
słowa piszę jedynie po to, by stało się za dość kronikarskim obowiązkom i
jeżeli ktoś będzie chciał znaleźć więcej konkretnych informacji o Silverbergu i
jego twórczości, z pewnością je odszuka.
„Skrzydła
nocy” mają dość ciekawą historię – początkowo pomyślane jako opowiadanie,
którego pomysł autorowi wyświetlił się w postaci krótkiej intensywnej
iluminacji (o czym wspomina się we wstępie do książki), finalnie rozrósł się do
trzech tekstów, z których Silverberg zmontował pełnowymiarową powieść. To zaś
sprawia, że mogę patrzeć na „Skrzydła nocy” jak na ołtarz zbudowany z części
głównej i dwóch nomen omen skrzydeł, widzę w tej książce tryptyk o losach
ludzkości, o wielkich procesach historycznych mierzonych tysiącleciami, w
mniejszym zaś stopniu opowieść o odkupieniu pojedynczego człowieka, choćby i
ten był everymanem, symbolem każdego
z nas.
Bohaterem
„Skrzydeł nocy” jest początkowo anonimowy starzejący się członek gildii Strażników,
których zadaniem jest monitorowanie przestrzeni kosmicznej przy pomocy
archaicznej ale dość skutecznej aparatury. Strażnik wypatrywać ma sygnałów
zapowiedzianego onegdaj niebezpieczeństwa i wszcząć alarm, gdy na niebie ukażą
się nieprzyjacielskie jednostki. Bohater wędruje po zniszczonej i
zdegenerowanej Ziemi przyszłości, która stała się smutnym świadectwem
wielkości, pychy i finalnego upadku człowieka. Człowieka, który przeszedł długą
drogę od prymitywnych archaicznych form społecznych po ukoronowanie rozwoju,
jakim była geoinżynieria zmieniająca całkowicie obraz Ziemi. Gdzieś w tle
opowieści słychać wcale wyraźne echa mitu o złotym wieku, który kolejno
przeobrażał się w swoje coraz mniej szlachetne wersje, by ostatecznie
znieruchomieć w pozbawiającej kogokolwiek nadziei rzeczywistości.
Biblijna
„ohyda spustoszenia” przeziera przez pierwsze rozdziały książki opisującej
świat, który z trudem wyłonił się z kataklizmu i zorganizował się w najprostszy
z możliwych sposobów – podzielił na gildie/kasty, które gromadziły z jednej
strony wyspecjalizowanych Kupców, Obrońców, Pamiętających, Komediantów, a z
drugiej strony wyłoniły grupę uprzywilejowaną – arystokrację. Warto przypomnieć,
że gildie jako takie pojawiły się w średniowiecznej Europie, która dość długo
lizała rany po upadku cesarstwa rzymskiego i dochodziła do siebie po ciemnych
barbarzyńskich stuleciach. W tym momencie lektury pomyślałem sobie, że
Silverberg wirtuozersko odtwarza proces historyczny, z którym mieliśmy do
czynienia w pierwszych wiekach naszej ery i przyobleka go w fantastyczny
kostium – miłośnicy starej dobrej science fiction znajdą w „Skrzydłach nocy”
wszystkie charakterystyczne dla niej rekwizyty: zaawansowaną technologię,
malowniczo opisanych przybyszów z innych planet, budzące współczucie bardziej
niż odrazę owoce eksperymentów genetycznych…
Silverberg
pozwala, by Ziemia została podbita przez obcych, którzy wykorzystując przewagę
technologiczną, z łatwością narzucają ludziom rządy. Opresyjni przesadnie nie
są, pozwalają Ziemianom wieść w sumie spokojne życie, z wystudiowaną wyższością
dają do zrozumienia, że wszelki opór jest bezcelowy. Czyż podobnie nie czuli
się wszelkiej maści konkwistadorzy, którzy podbiwszy prymitywniejsze ludy, uczynili
z nowych poddanych albo siłę roboczą, albo atrakcje turystyczne? Znów
Silverberg „podsłuchuje” historię i ubiera ją w kostium science fiction.
Opowieść o inwazji staje się próbą odpowiedzi na pytanie o równoległe istnienie
cywilizacji „dwóch prędkości.” Szczerze mówiąc, człowieka miałby szczęście do
takich najeźdźców, dla których nasz gatunek jest w sumie interesujący jedynie
ze względu na swoją bogatą historię, a nie z powodu szczególnych bogactw, jakie
może oferować nasza planeta. Obcy wydają się być wystarczająco wyrafinowani,
wręcz dżentelmeńscy, by pochylać się z troską (lub jakąkolwiek inną emocją) nad
zniewolonymi ludźmi.
„Skrzydła
nocy” to nie tylko opowieść o skurczach historii, której cykle przedstawia nam
Silverberg. To również pomniejszy traktat o poszukiwaniu odkupienia, które
jakby nie patrzeć jest wartością religijną. Autor rekonstruuje historię znaną
nam od ponad dwóch tysięcy la; chrześcijaństwo sukces zawdzięczało między
innymi swojej inkluzywności (Święty Paweł napisał: „A tu już nie ma Greka ani
Żyda, obrzezania ani nieobrzezania, barbarzyńcy, Scyty, niewolnika, wolnego,
lecz wszystkim we wszystkich [jest] Chrystus.”), która otworzyła wszystkim
możliwość zbawienia. Podobnie rzecz się ma w ostatniej części powieści –
bohater trafiwszy do Jerozolimy przyszłości, niemal dosłownie „rodzi się na
nowo” i staje się istotnym elementem nowej, budzącej się religii, którą nieliczni
jeszcze wyznawcy z gorliwością pierwszych chrześcijan myślą o „zmianie oblicza
Ziemi.”
Czyżby
Silverberg jawił się jako apologeta duchowości, która ociężałe ciała istot
ludzkich oraz całych społeczności jest w stanie wywindować na wyższy poziom
rozwoju? A może „Skrzydła nocy” to przede wszystkim powieść o wiecznym powrocie
(tu kłania się Nietzsche), o historii, która zawsze do nas wraca, ale wędruje
po tak szerokim łuku, że jesteśmy skłonni uznawać za prawdziwą linearną a nie
cykliczną jego naturę?
Nie
wiem, kolejny raz wolę rozłożyć ręce w geście błogosławionej niepewności i
niczego nigdy raz na zawsze nie rozstrzygać. Przynajmniej w kwestii
interpretacji arcydzieł taka strategia wydaje się być najbardziej pożądaną…
A może po prostu potrzeba czasu? Minie 50 lat i okaże się, że i "dziś" napisanych zostało kilka dzieł, które przetrwają długie lata w czytelniczej chwale.
OdpowiedzUsuńPożeracz