Wszystkie moje drobne strachy, czyli "Śmierć trawy" Christophera
Czasem tak dla hecy sięgam sobie po jakąś postapokaliptyczną opowieść.
W sumie bać się nie lubię, a katalog moich strachów jest przeogromny niczym kolekcja butów jakieś influenserki modowej z Los Angeles. Boję się, że rano niczego nie usłyszę w radiu (bo nie będzie elektryczności), kawy nie zaparzę (bo mnie nie będzie stać na prawdziwą kawę), a do pracy będę konno jeździł (bo paliwa kopalne będą tylko dla gwiazd rocka i polityków samorządowych). Boję się, że zginę stratowany przez tłum walczących o czystą wodę barbarzyńców. Boję się, bo wiem, że ten dzisiejszy świat jest dla mnie, mój, że się przyzwyczaiłem i jest mi dobrze na tym skromnym spłachetku, które wszystkie media ma podłączone, rachunki z trudem pewnym opłacam i stać mnie na luksus pisania tych słów przy akompaniamencie Wayne'a Shortera, który dmucha w saksofon na płycie "Speak no evil".
No i czytam te postapokalipsy...
"Śmierć trawy" Johna Christophera to powieść wydana w 1956 roku. W sumie tytuł mówi wszystko, karty są odkryte a czytelnik może wyobrazić sobie rozwój tej partii. To nic trudnego. Wirus niszczy wszelką trawę, a że do "trawiastych" należą również zboża będące podstawą pożywienia ludzi a także hodowlanych zwierząt, Ziemia ma problem. Powoli zapasy żywności na całym świecie zaczynają się kurczyć. Zdesperowani ludzie albo umierają z głodu, albo zagryzają samych siebie w aktach kanibalizmu, albo giną, próbując bronić swoich zapasów.
My całość obserwujemy z perspektywy kilkorga Anglików, którzy wyrwawszy się ze skazanego na zbombardowanie Londynu, podążają w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca, gdzie można by chociaż ziemniaki uprawiać. Na swojej drodze są świadkami przeróżnych okropieństw, sami szybko zamieniają się w zimnokrwistych zabójców, przed którymi wcześniej szybko by uciekali.
Powieść nie jest najlepsza. "Globalne" wiadomości o skutkach głodu podawane są zdawkowo, brakuje rozmachu, który jeszcze bardziej przeorałby wyobraźnię odbiorców. Momentami miałem też wrażenie, że przyglądam się teatrowi telewizji - za dużo rozgrywa się w dialogach, kłótniach, dyskusjach. Język jest prosty, sprawozdawczy, autor szkicuje raczej, niż maluje słowem. Niby ok, ale chciałoby się jakiegoś nerwu, ukłucia, drżenia. Może się czepiam... Nie wiem. Pisał to Anglik, więc spokojny ton jest chyba jakoś zrozumiały.
Najapetyczniej (dziwne słowo w kontekście historii o głodzie) brzmią te partie, które opisują świat u progu katastrofy. Ostatnie wychylane kufle piwa, ostatnie dwudaniowe obiady, pulchne kelnerki obsługujące klientów restauracji, radio mruczące sezonowe przeboje. My wiemy, bohaterowie przeczuwają, w którą stronę się to wszystko (s)toczy. Coś wisi w powietrzu i lada chwila spadnie ciężkim dławiącym nieszczęściem. Ten stan sprzed katastrofy udało się autorowi doskonale opisać. I tego się też właśnie boję - że codziennie pijemy ostatnie piwo i ostatni raz słuchamy klasycznego jazzu.
Jako odtrutkę aplikowałem sobie "Rodzinę Połanieckich" Sienkiewicza. Prądu tam nie ma (jeszcze), konno i pociągami ludzie się po świecie poruszają i listy piszą w świetle naftowych lamp. Spokojnie tam i cicho. Jeszcze...
Hmmm... W różnych wizjach przyszłości przedstawiane były różne niedobory, ale głód był raczej wypadkową kryzysu, a nie przyczyną. Ale przyznam szczerze, że chętniej bym poczytał o świecie kilkadziesiąt lat po takim załamaniu.
OdpowiedzUsuń