Zmęczony, znudzony, czyli "Ten cholerny Księżyc" Budrysa

Dałem się zwieść. Cóż, zdarza się... Klasyczna w każdym tego słowa rozumieniu powieść autora kojarzonego ze złotymi czasami fantastyki naukowej stała się pułapką, w jaką wdepnąłem i ugrzązłem na kilka godzin, których niestety nikt mi już nie zwróci. Całe szczęście, że liczba stron była "humanitarna" (około 230), bo inaczej nie uniknąłbym czytania tylko i wyłącznie początków i zakończeń kolejnych akapitów.

Krecią robotę odwalili też "polecacze" ze skrzydełek książki - Bester, Blish i Silverberg (niezłe pistolety, prawda?) piejąc z zachwytu, oznajmiają, że "o taką fantastykę walczyli". No nie bardzo, chłopaki, nie bardzo... 

Całość zapowiadała się ciekawie. Czasy zimnej wojny, wyścig pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Radzieckim o to, kto pierwszy zbuduje przyczółek na Księżycu. Typowe tło, na którym dziesiątki mniej lub bardziej ambitnych historyjek opowiedziano w latach 50 i 60. Cała sztuka polegała jednak na tym, by na tej szachownicy porozstawiać ciekawe figury i rozegrać przed oczami czytelnika niezłą partię. Teoretycznie to całkiem proste. 




Budrys zaczyna od tajemnicy - to sprawdzony chwyt. Dowiadujemy się, że na powierzchni Księżyca istnieją niewiadomego pochodzenia "konstrukcje", które zabijają każdego, kto tylko zbliży się do tych "nieludzkich" struktur. Astronauci (przesyłani na Srebrny Glob drogą radiową - tak, to nie żart) umierają, gdy próbują pokonać przestrzeń najeżoną niewidzialnymi zabójczymi wnykami. Naukowcy postanawiają znaleźć śmiałka, który przesłany na Księżyc nie dość, że nie zwariuje ze strachu, to jeszcze przeżyje całą eskapadę. Śmiałkiem tym jest hiperodważny, silny, zdecydowany, umięśniony i męski niczym Hemingway z Bogartem razem wzięci Al Barker. 

Zarys fabularny sporo obiecuje. Ale szczerze mówiąc, jeżeli o taką fantastykę walczyli, to ja się z tego klubu wypisuję. Cóż z tego, że tzw. czynnik fantastyczny zidentyfikujemy natychmiast (tajemnica na Księżycu, niezwykły wynalazek, dzięki któremu możliwa jest podróż na Srebrny Glob), skoro coś osobliwie ciężkiego przytłacza cały tekst. Coś, co można porównać do długiej nudnej rozmowy z pijanym znajomym, któremu zebrało się na szczerość i w chwili słabości wypłakuje się nam na ramieniu.

Jest w "Tym cholernym księżycu" coś w duchu noir (ale niestety nie jest to dobra wiadomość w przypadku tej książki) - twardziele padają pod ciężarem okoliczności, proszą o kolejną whiskey i przez zaciśnięte zęby zwierzają się ze wszystkich swoich słabości, upadków, wątpliwości... Przez 3/4 powieści bohaterowie (naukowiec, śmiałek i zabójczo piękna famme fatale) tkwią w dziwacznym klinczu. Fabuła nieruchomieje, gdy postacie obrzucają się inwektywami, mierzą się wzrokiem z pogardą, warczą, by w którymś momencie uzmysłowić sobie, że nie mogą bez siebie żyć. Zamiast przygody, melodramatyczne tony, które rozwadniają akcję. Zamiast dyskusji na temat księżycowych niebezpieczeństw, mamy psychoanalizę, którą zarażeni Freudem Amerykanie fundują sobie częściej niż flat white.

Nie polecam. Jedyne, co ratuje tę powieść, to scena przygotowywania kosmicznego skafandra, która kojarzyć się może z przymierzaniem zbroi przez rycerza mającego wjechać właśnie do zaczarowanego zamku, by znaleźć w nim świętego Graala. 

Chyba nic więcej. A to za mało.

PS

Rozczarowanym poleca się antidotum w postaci przygód Mistrza Twardowskiego. Wartościowsze.

Komentarze

  1. Ha, wesoło jest nawet z tłumaczeniem tytułu. "Rogue Moon" jakoś mi z "Ten cholerny Księżyc" nie chce współgrać. No, ale może treścią jest to podbudowane. Tak czy tak: będę unikał.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty