Wyżej i głębiej, czyli zbiorówka Transtromera

Żeby dobrze uzmysłowić, jak długo Szwedzka Akademia zwlekała z przyznaniem literackiej Nagrody Nobla poecie, wyobraźmy sobie, że ktoś, kto przyszedł na świat w roku tryumfu Wisławy Szymborskiej (1996), w roku 2011 (laur dla Tomasa Tranströmera) już gorączkowo rozmyślał nad wyborem szkoły ponadgimnazjalnej.

To półtorej dekady, w czasie której nagradzano wybitnych prozaików, niszowych dramaturgów lub autorów, których wybór był owocem krótkoterminowych mód i tendencji. 15 lat poezja nie mogła znaleźć miejsca na pierwszych stronach gazet, chociaż bukmacherzy zawsze mieli na podorędziu kilku poetów, jakich można by z dużą dozą ryzyka „obstawić.”

Tranströmer przerwał ten czas wielkiej smuty. Akademia dokonała wyboru najbardziej oczywistego z możliwych. Tranströmer rokrocznie pojawiał się jako żelazny kandydat, faworyt wszelkich spekulacji, które rozbijała jednak pewna wątpliwość – jak Szwedzi mogą uhonorować swojego rodaka? Na szczęście nikt autora nie ukarał za to, że jest wybitnym szwedzkim poetą i Nobel trafił we właściwe ręce.

Czytając około 450 stron, które wypełniły tom, mamy do czynienia z literaturą najwyższych lotów. Nigdy nieschlebiającą przeciętnym gustom i aktualnym prądom. Odporną na polukrowane wzruszenia i porywy egzaltacji. Wiecznie świeżą, szukającą wspólnoty z tym, co czasem patetycznie nazywamy „ludzkim doświadczeniem”.

Mimo raczej skromnego poetyckiego dorobku, wiersze Tranströmera eksplorują najrozmaitsze krajobrazy, świadczą o bogatym życiu wewnętrznym i „zewnętrznym”, a niemalże każdy z nich zasługuje na więcej miejsca, niż piszący te słowa może poświęcić opisowi całości.




Język poetycki zaś zdradza pokrewieństwo z odkryciami surrealistów. Pozwala metaforom rozwijać się w najbardziej fantastyczne konfiguracje, formy, zawiłości. Jednak zawsze w wierszach Tranströmera obrazy uruchamiane za pomocą swobodnej, płynnej pracy wyobraźni pozostają komunikatywne i czytelne w kontekście całości utworu.

W książce znajdziemy liczne piękne wizje Natury, w której bohater liryczny szuka oddechu po dość bolesnych konfrontacjach z rozrastającymi się mackami cywilizacji. Cywilizacji, w której trzewiach lęgnie się Zło wijące sobie wygodne gniazda w takich strukturach jak Państwo, Społeczeństwo, Historia.

Tranströmer, z zawodu psycholog, poświęca dużo miejsca ofiarom współczesności – tym, którzy nie potrafili maszerować w narzucanym im coraz szybszym tempie. Alienacja, erozja duchowości, konsumpcjonizm są owocami postępu – nie zaś efektami ubocznymi, to zdaje się mówić poeta.

Spojrzenie autora nie tylko uważnie przygląda się teraźniejszości. Szwed równie często zamienia się w lirycznego archeologa, który bada własne najgłębsze wspomnienia, opowieści rodzinne, leksykony zapomnianych kompozytorów, księgi parafialne i stara się wskrzesić choćby w (pozornie) skromnej przestrzeni jednego wiersza przebłysk konkretnego istnienia.

Tranströmer bez dwóch zdań jest moralistą. W wypranej z wiary w sacrum współczesnej kulturze Noblista jawi się jako łagodny mędrzec stale przypominający, że istnieje coś głębszego i wyższego jednocześnie. Coś, co sprawia, że jesteśmy ludźmi.


Recenzja ukazała się pierwotnie na stronach portalu LubimyCzytać .

Komentarze

Popularne posty