Wsłuchać się w zgiełk "Trzech poematów" Schuylera
Jestem złym odbiorcą poezji. Trzymając tomik, rzadko kiedy brnę przez całość szlakiem wytyczonym przez autora. Uświęcony układ tekstów, misterną konstrukcję następujących po sobie wierszy, pokonuję zazwyczaj nonszalanckim ruchem skoczka szachowego - kilka tekstów z początku, jakiś ze środka, potem finał. Nic nie sprawia mi większej radości czytelniczej niż swoboda, z jaką mogę włóczyć się na powierzchni zbioru liryków.
Jednak "Trzy poematy" Jamesa Schuylera postanowiłem potraktować jak połeć soczystej prozy i przeczytać całość od pierwszego do ostatniego słowa. Za jednym posiedzeniem, nie dając się uwieść pokusie błądzenia między kolejnymi partiami tekstów.
Rozpisane na przestrzeni niemal stu stron olbrzymie poematy przyprawiają o zawrót głowy – mój wzrok co chwilę ześlizgiwał się z wersu na wers; skupienie, jakie starałem się utrzymywać, roztapiało się w magmie krzyżujących się wątków, obrazów, metafor uwolnionych spod rygoru jakichkolwiek ograniczeń.
Podmiot liryczny tonie w strzępach dialogów, ścinkach przypominających się snów, obiegowych prawdach, komunałach, jakie wygłaszają ludzie, których postanowił uwiecznić. Przepiękne, plastyczne opisy natury kontrastują z brzydotą industrialnych przestrzeni. Dziwnej urody metafory trą ze zgrzytem o kolokwialne i obdarte z wszelkiej czułości sceny...
W samym środku tego bulgocącego tygla, niczym rozbitek uczepiony maszyny do pisania, unosi się sam Schuyler.
Ten pozbawiony ładu świat odsłoni przed nami prawdziwe oblicze, gdy zgodzimy się ze stwierdzeniem, że poeta chciał opisać to, co nazywamy egzystencją. Nie interesuje go życie, bo to słowo zakłada istnienie sensu, jakiegoś celu, w którego kierunku się pniemy. Tematem "Trzech poematów" jest właśnie egzystencja – zlepiona z przypadkowych obserwacji, bezinteresownej kontemplacji błahych szczegółów, nakładających się na siebie wspomnień, anegdot, czynności.
Wszystko pomiędzy narodzinami a śmiercią przypomina poemat dygresyjny, a może nawet szekspirowski "sen wariata", tak zdaje się mówić Shuyler. Ale w tej kakofonii zdumiewająco często słyszymy czyste nuty - piękno, cudowność, miłość, przywiązanie i poświęcenie.
Brzmi bardzo zachęcająco, a Twój opis przywodzi mi na myśl "Co na kolację?" tego samego autora (tu też: ścinki, dialogi, komunały... a z tej kakofonii powstają czyste nuty...).
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Marto, nawet nie wiesz, jak się cieszę, gdy wpadnie mi koment pod recenzją poezji!
OdpowiedzUsuńA powieść Schuylera będę musiał zdobyć.
pzdr