Hendrixa chwalicie, Zarasia nie znacie, czyli "Ostatni wiejscy muzykanci" Bieńkowskiego
Smutek. Głęboki, bezbrzeżny smutek. Poczucie osierocenia. Fascynacja, potem być może nuta złości okraszona kilkoma ziarnami bezradności. Te uczucia towarzyszyły mi, gdy pochylałem się nad niezwykłą książką Andrzeja Bieńkowskiego – „Ostatni wiejscy muzykanci.”
Z czym mamy do czynienia? Z raportem spisanym na terytorium ginącego już świata? Z dowodem żarliwej miłości do najgłębszych korzeni naszej kultury? Z potężnym zbiorem fotografii ludzi, których twarze napiętnowały zarówno dni pełne cierpliwego trudu, jak i chwile ekstatycznej zabawy? Z przystępnym przewodnikiem po zawiłej, tajemniczej i pełnej dramatów historii wiejskich muzyków? Ze zbiorem pysznych anegdot, które odsłaniają przed nami egzotyczny, wydawać by się mogło, że niemożliwy wszechświat obyczajów i zabobonów?
Mamy do czynienia z tym wszystkim. „Ostatni wiejscy muzykanci” to książka, którą należy się delektować, smakować ją, wpatrując się w czarno-białe fotografie, z których patrzą na nas ci, którzy już w większości odeszli z tego świata. Muzykanci. Samorodni geniusze skrzypiec, harmonii, bębnów. Naturszczycy, którzy krótki temat mazurka lub oberka odgrywany na weselu potrafili obudować półgodzinną misterną improwizacją. O maestrii wykonawców niech świadczy fakt, że bardzo często nikt z weselników nie potrafił po skończonej uroczystości zanucić nawet fragmentu tych ognistych improwizacji. Bieńkowski wyraźnie w wielu miejscach podkreśla, jak blisko stąd do zjawisk obecnych w światowej muzyce występujących chociażby za sprawą jazzu lub bluesa.
Autor, profesor Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, etnograf, roztacza przed nami panoramę umierającego świata, który na szczęście zafascynował go wystarczająco wcześnie, by zdążył porozmawiać z tymi, którzy są bohaterami książki. Stopniowo, mozolnie krusząc mur nieufności, odkrywał krainy zamieszkane przez wczorajszych bohaterów wesel, a dziś zgorzkniałych, powalonych starością, chorobami, często opuszczonych ludzi. To ich fotografował. To ich (na szczęście skutecznie) namawiał, by być może po raz ostatni sięgnęli po zakurzone skrzypce i dali się porwać sile muzyki, jaka w młodości wyrywała ich samych oraz słuchaczy z kieratu ciężkiej wiejskiej egzystencji.
Bieńkowski podkreśla użytkowe walory tej sztuki. Muzyka miała przede wszystkim zmuszać do szaleńczego tańca. Nie było tu filozofii, górnolotnych ambicji. Muzykowanie to fach jak każdy inny, stąd dość łatwo bohaterowie opowieści zmieniali profesje, gdy przestały im wystarczać niewygórowane honoraria i weselna wódka. Sprzedawano instrumenty, składowano na strychach lub w stodołach, gdzie padały ofiarą wilgoci lub myszy.
Deską do trumny okazały się czasy PRL-u, gdy żadnego „niezweryfikowanego” muzyka po prostu nie dopuszczano do gry, odcinając od kontaktu z odbiorcami. Tym zresztą też przestały wystarczać surowe skrzypce, basy i bębny. Pojawiło się radio, potem rock and roll, na końcu syntetyczne brzmienia instrumentów elektronicznych, które zdefiniowały na nowo to, co nazywamy „muzyką do tańca.”
Smutny to finał, skoro w naszym chłopskim przecież narodzie, klucze do pamięci o najstarszych tradycjach muzycznych przechowują nieliczni, gdy tymczasem cała reszta wsłuchuje się w przetworzone dźwięki płynące z dalekiego świata. Jednak ci nieliczni, organizujący festiwale i przeglądy autentycznych ludowych zespołów, rekonstruujący dźwięki z krainy umarłych, potrafią rozdmuchać, wydawać by się mogło, wygasłe ognisko. I tu tli się resztka nadziei…
Tytuł tej recenzji jest oczywistą prowokacją. Wszyscy znamy wpływ Hendrixa na rozwój muzyki, natomiast o Józefie Zarasiu słyszeli nieliczni. A trzeba wiedzieć, że jego grę na skrzypcach, ekstatyczną, żywiołową, hipnotyzującą, mogą podziwiać ci, którzy obejrzą dołączoną do książki płytę DVD. Gdyby tylko Zaraś urodził się daleko stąd, sięgnął po gitarę elektryczną, to kto wie, czym by się to wszystko skończyło…
Komentarze
Prześlij komentarz