Na przeczekanie, czyli "Tajemna historia" Tartt
Od
czasu do czasu zdarzy mi się obejrzeć taki mecz piłki nożnej, którego pierwsza
połowa kipi od zdumiewających akcji, porywających ataków i kontrataków,
szaleńczej gry napastników i pewnych interwencji obrońców. Sypią się gole,
kibice wiwatują, sędzia odgwizduje przerwę. Po wznowieniu gry zawodnicy grają
tak, jakby satysfakcjonował ich osiągnięty przed przerwą wynik. Poruszają się
niemrawo, nie męczą się bieganiem, nie szukają gry. Chcą dowieźć wynik do
końca, nie zwracając uwagi na zniecierpliwionych kibiców.
Donna Tartt wie, jak uwieść czytelnika. Pierwsza część powieści realizuje motyw, jakim często skutecznie posługuje się literatura masowa, nakierowana na skuteczny i bezlitosny podbój czytelniczych serc. Główny bohater trafia do collage’u, gdzie po krótkim czasie udaje mu się dostać do elitarnego grona kilkorga studentów prowadzonych przez ekscentrycznego profesora, fascynata kultury antycznej, wyrafinowanego i czarującego, hipnotyzującego swoją erudycją i koneksjami, nieomal geniusza. Jego studenci to też elita intelektualna uczelni, a przy okazji grupka ekstrawaganckich i zmanierowanych młodych ludzi, których łączy (jak się potem okaże) dużo więcej niż tylko biegła znajomość łaciny i greki.
Czujecie już? Kłania nam się stary jak świat motyw „inicjacyjny” – główny bohater powoli zaskarbia sobie przyjaźń i zaufanie obcego wcześniej grona rówieśników, natomiast ci odwdzięczają mu się, wprowadzając go do swojego zepsutego mikrokosmosu, którym rządzą egoizm, hedonizm i emocjonalne okrucieństwo. Schemat inicjacyjny sprawdza się doskonale. Działa niemal zawsze, gdy przy odrobinie wysiłku wraz z bohaterem zaczniemy zdzierać kolejne warstwy rzeczywistości, by dotrzeć do prawdy o świecie.
Uczciwie muszę dodać, że doskonale się czyta pierwszą połowę książki. Bohaterowie są niebanalnie skrojeni i przypominają grupę intelektualnych superbohaterów. Poszczególne punkty węzłowe fabuły mogą wbić w fotel, bo w atrakcyjny sposób dotykają spraw ostatecznych – życia, śmierci, moralności, kultury… Krótko mówiąc – uczta. Lekkostrawna, ale bardzo intensywna lektura.
Dodajmy do tego śmierć. W sumie dwie ofiary. Doskonałe paliwo, na którym silnik każdej powieści może przejechać dodatkowy dystans. Okraśmy tajemnicą, mrocznymi opowieściami o pogańskich rytuałach, o zwierzęcej stronie natury człowieka, o krwawym dziedzictwie antyku, a zbudujemy fascynującą, porywającą historię o ludziach, którzy zapragnęli (w duchu „Zbrodni i kary” Dostojewskiego) sprawdzić, jak daleko można się posunąć i jakie mogą być tego konsekwencje.
Donna Tartt wie, jak uwieść czytelnika. Pierwsza część powieści realizuje motyw, jakim często skutecznie posługuje się literatura masowa, nakierowana na skuteczny i bezlitosny podbój czytelniczych serc. Główny bohater trafia do collage’u, gdzie po krótkim czasie udaje mu się dostać do elitarnego grona kilkorga studentów prowadzonych przez ekscentrycznego profesora, fascynata kultury antycznej, wyrafinowanego i czarującego, hipnotyzującego swoją erudycją i koneksjami, nieomal geniusza. Jego studenci to też elita intelektualna uczelni, a przy okazji grupka ekstrawaganckich i zmanierowanych młodych ludzi, których łączy (jak się potem okaże) dużo więcej niż tylko biegła znajomość łaciny i greki.
Czujecie już? Kłania nam się stary jak świat motyw „inicjacyjny” – główny bohater powoli zaskarbia sobie przyjaźń i zaufanie obcego wcześniej grona rówieśników, natomiast ci odwdzięczają mu się, wprowadzając go do swojego zepsutego mikrokosmosu, którym rządzą egoizm, hedonizm i emocjonalne okrucieństwo. Schemat inicjacyjny sprawdza się doskonale. Działa niemal zawsze, gdy przy odrobinie wysiłku wraz z bohaterem zaczniemy zdzierać kolejne warstwy rzeczywistości, by dotrzeć do prawdy o świecie.
Uczciwie muszę dodać, że doskonale się czyta pierwszą połowę książki. Bohaterowie są niebanalnie skrojeni i przypominają grupę intelektualnych superbohaterów. Poszczególne punkty węzłowe fabuły mogą wbić w fotel, bo w atrakcyjny sposób dotykają spraw ostatecznych – życia, śmierci, moralności, kultury… Krótko mówiąc – uczta. Lekkostrawna, ale bardzo intensywna lektura.
Dodajmy do tego śmierć. W sumie dwie ofiary. Doskonałe paliwo, na którym silnik każdej powieści może przejechać dodatkowy dystans. Okraśmy tajemnicą, mrocznymi opowieściami o pogańskich rytuałach, o zwierzęcej stronie natury człowieka, o krwawym dziedzictwie antyku, a zbudujemy fascynującą, porywającą historię o ludziach, którzy zapragnęli (w duchu „Zbrodni i kary” Dostojewskiego) sprawdzić, jak daleko można się posunąć i jakie mogą być tego konsekwencje.
„Tajemna historia” miała więc szansę być ambitną próbą pożenienia schematów powieści popularnych z rozważaniami na daleko poważniejsze tematy. Coś jednak pękło, pokruszyło się mniej więcej w połowie książki. Akcja, do tej pory zwarta i pozbawiona balastu niepotrzebnych scen, nagle zaczęła deptać w miejscu. Rozgałęziająca się fabuła, zbędne epizody, szczegóły, partie pozbawione emocjonalnego żaru, ba! nawet pokojowej temperatury, skutecznie zaczynały leczyć mój ocierający się o patologię zachwyt pierwszą częścią „Tajemnej historii.”
Cóż się stało? Chyba pisarka nie poradziła sobie z ciężarem problemu, z którym musiał zmagać się przywołany wcześniej Dostojewski. No bo jak długo można kazać bohaterom zalewać się w (nomen omen) trupa, by zilustrować kłębiące się w nich wyrzuty sumienia po dokonaniu Bardzo Złej Rzeczy? Po cóż kazać im dyskutować o niczym? Jeździć donikąd? Po cóż odsłaniać ich coraz bardziej i bardziej upiorne przyzwyczajenia i słabości, a jednocześnie nie mieć pomysłu, jak ugrać fabularnie te okropieństwa? Zawiesić wszystkich w jakimś na poły inferalnym cieniu poczucia winy, której nawet sobie zbyt dobrze nie uświadamiają? Mamy sobie sami dopowiedzieć, że wszyscy są aż tak zepsuci i wyzuci z moralności, skoro im "nie żal rozboju,/Ale tylko strach kary?" Same złe pomysły, moim skromnym zdaniem.
Pod koniec książki świat przedstawiony nagle zaczął tracić swoją trójwymiarowość, stał się płaski i pretekstowy jak Hogwart. Realia spłynęły jak niezaschnięta farba spłukana wodą z ogrodowego węża. Fabuła okroiła samą siebie do kilkunastu scen, które równie dobrze można odegrać w kameralnych warunkach pierwszego lepszego szkolnego teatru.
Szkoda, pomyślałem sobie z żalem. „Tajemna historia” dała mi dużo satysfakcji. I nawet tam, gdzie tonęła jako spójna i skoncentrowana fabuła, potrafiła błysnąć od czasu do czasu jakąś drobnostką, okruchem, iskierką prawdziwej melancholijnej poezji…
Chociażby zamykający powieść sen. No ale trzeba przeczytać ponad 500 stron, by uświadomić sobie jego piękno, niejednoznaczność i smutek.
Miałam bardzo podobne doznania podczas lektury tej książki, też ambiwaletne, od początkowej euforii, po... no właśnie, rozczarowanie w drugiej połowie. Ciekawa jestem, jak będzie z kolejną książką Tartt (minęło wszak już 10 lat i pojawił się "Goldfinch", i owszem, przeczytam ją, bo i mnie "Tajemna historia" dała mnóstwo satysfakcji.
OdpowiedzUsuńTak się cieszę, że nie tylko ja dostrzegłem to pęknięcie w powieści. Na naszych krajowych portalach czytelniczych i na blogach z reguły na kolanach wypowiada się o tej książce. Fanatyczny zachwyt zawsze jakoś tak sceptycznie mnie nastawia.
UsuńI wiesz, co Ci powiem. Tej książce dobrze by zrobiła narracja trzecioosobowa. Najlepiej z kilku punktów widzenia. Tak jakoś na to wpadłem, ale nie chciałem przedłużać i tak obszernego wywodu.
pzdr
Zgadzam się z opinią. Dla mnie ta książka, szczególnie pod koniec była męcząca. Po obiecującym początku i ciekawym budowaniu klimatu, zrobiło się nudno i przewidywalnie.
OdpowiedzUsuń