Horror z drewna, czyli "Lalka Manitou" Smitha
Trudno wyobrazić sobie gorsze wakacje niż te, które spędzili ze sobą bohaterowie powieści Guya N. Smitha pt. "Lalka Manitou." Zbierzmy fakty - niedobrane, znudzone sobą małżeństwo (gderliwa despotyczna żona i nijaki mąż) wraz z niesłyszącą córką trafiają do zapyziałego nadmorskiego miasteczka, do ciasnego, budzącego mdłości, hoteliku prowadzonego przez narzucającą się nudziarę. Pogoda jest iście angielska - leje całymi dniami, niebo zasnuwają ciężkie bure chmury, plaża jest ostatnim miejscem, gdzie można szukać odpoczynku.
Jedyną atrakcją są kutry rybackie, których ruch można obserwować w pobliskim porcie, oraz wesołe miasteczko mające rozwiązać problem wszechobecnej nudy.
Czujecie, prawda? Za każdym cholernym razem, gdy w powieści grozy pojawia się lunapark, ZAWSZE to jest miejsce, którego trzeba unikać jak ognia. I niech Was nie skusi zapach popcornu, labirynt krzywych luster albo kobieta z brodą (w końcu cóż to dzisiaj za atrakcja...). Wesołe miasteczko Smitha to brzydkie, tandetne i śmierdzące miejsce, którego pracownicy to banda ponurych mrukliwych typów. W zardzewiałych klatkach dogorywają pozbawione woli życia zwierzęta. Beznadziejne przedstawienia budzą raczej zażenowanie niż śmiech lub strach.
Myślę, że Smith dość wiarygodnie oddał nieistniejący już chyba świat tego typu plebejskich przybytków rozrywki, ich przaśność, kolorową tandetę, brud, błoto przyklejające się do butów snujących się ospale gości wesołego miasteczka.
No dobra, zapytacie, a gdzie ten horror? Przecież nie chodzi o zabłocony plac, na którym porozstawiano kilkanaście namiotów, bud i klatek.
W jednym z namiotów urzęduje młoda dziewczyna, Indianka, której prababka została brutalnie zgwałcona przez krewkiego kowboja kiedyś tam na Dzikim Zachodzie. Dziewczyna zajmuje się rzeźbieniem drewnianych lalek, które przypominać mają archaiczne totemy. Jedna z takich laleczek jest przeklęta, nawiedzona i za sprawą pradawnych (i wściekłych) bóstw zaczyna w krwawy sposób mścić się za krzywdy wszelakie na białych ludziach. Jednym z narzędzi tej zemsty staje się głucha dziewczynka, która tytułową laleczkę sobie upatrzyła i z którą rozstać się nie chce...
Cała reszta to typowy Smith. Dużo krwi się leje i dość naturalistycznie sobie autor z ową masakrą poczyna i niby w tej powieści nic nie wystaje ponad klasyczną drewnianą stylistykę i przewidywalne pomysły, a jednak kilka razy autorowi udaje się uciec przed sztampą. Wtedy w jakiś dziwny, odrealniony, niemal oniryczny sposób snuje swoją opowieść, opisuje kolejne zbrodnie, charakteryzuje panoszące się wokół zło. To się mocno chwali.
Co najzabawniejsze, trupów jest sporo i niemal wszystkie skojarzyć jakoś można z mrocznym parkiem rozrywki, ale wcale to nie zniechęca Wyspiarzy do korzystania z wątpliwych uroków tego miejsca. Cóż, w sumie Anglików dość trudno zmusić do porzucenia swojej daily routine i nawet krwiożerczy indiański demon nie jest wystarczająco silnym argumentem, by zmienić wakacyjne plany.
Najatrakcyjniejsze, co możemy znaleźć w "Lalce Manitou" (oprócz upiorności oczywiście), to atmosfera wakacyjnego uwięzienia, zmarnowanego urlopu, beznadziei turystycznych miejscowości, którą nietrudno znaleźć chociażby nad naszym pięknym drogim Bałtykiem. Wszyscy coś o tym wiemy...
Pamiętajmy więc, co powiedział Pascal - każde nieszczęście zaczyna się od wyjścia z domu. Ewentualnie od wyjazdu na wakacje...
Ktoś powinien napisać horror o stworze żerującym między parawanami. Skaczący od zagrody do zagrody...
OdpowiedzUsuń