Masz piękny mózg, czyli "Statek, który śpiewał" McCaffrey

Nie spodziewałem się, że aż tyle satysfakcji czytelniczej sprawi mi ta zupełnie przypadkiem odkryta książka. Gdzieś w odmętach Internetów znalazłem artykuł-wyliczankę: "Najlepsze niewojenne space opery" czy coś w tym stylu. Generalnie chodziło o tę odmianę science fiction, którą umieszczono w kosmosie, ale daleko jej do prostych strzelanek w stylu "Gwiezdnych wojen", których platonicznie, ale szczerze nie lubię.

"Statek, który śpiewał" na dodatek realizuje moją ulubioną strukturę fabularną - powieść złożono z kilku części stanowiących oddzielne, zamknięte wewnętrznie całości, które jednak wzajemnie ze sobą korespondują. Z czymś takim  mieliśmy na przykład do czynienia w klasycznej pierwszej odsłonie "Fundacji" Asimova. 

Jak pewnie wiecie (znamy się wszak tyle lat), nie znoszę przesady, przesytu, wybujałości. Nie lubię, gdy w horrorach od pierwszej do ostatniej strony leje się krew, a duchy potrząsają łańcuchami. Nie lubię, gdy w kryminałach autor ani razu nie pozwala mi spuścić oka ze śledztwa, by nacieszyć się ponurym detektywem lub wyrafinowanym zbrodniarzem. Nie lubię spirytusu, wolę piwo. I gęste podwójne espresso popijam wodą. 

W samej fantastyce też szukam "zaczepienia". Lubię te teksty, które nie wrzucają mnie na głęboką wodę przedziwnego świata przedstawionego. Nawet na najodleglejszych planetach lubię rozpoznawać znajome kształty, przedmioty, ludzkie rozterki i dramaty, namiętności i słabostki. 

I właśnie dlatego tak dobrze czytało się "Statek, który śpiewał", książkę w 100% realizującą założenia fantastyki naukowej, a jednocześnie jakiejś takiej... ciepłej (?),humanistycznej (?). 


Tytułowym statkiem jest potężny pojazd zwiadowczy, w który wbudowano ludzki mózg. Piękna to idea, gdyż mózg ten pochodzi z ludzkiego ciała, które nie miałoby szans na samodzielną egzystencję z powodu zdiagnozowanych ciężkich deformujących ciało chorób. McCaffrey daje więc nadzieję wszystkim tym, którzy mogliby stanowić balast dla innych. Specjalnie "wyszkolone" mózgi mają w towarzystwie pilotów podejmować się zleconych im mniej lub bardziej niebezpiecznych misji. 

Przygody jednego z takich "statkomózgów" będziemy poznawać. Przyznajcie, brzmieć to wszystko może dość dziwnie. A jednak pisarka od samego początku do granic możliwości uczłowiecza statek - jego mózg należy do kobiety, Helvy, której przypisano całą gamę czysto kobiecych cech. I powiem Wam coś jeszcze - jest ona moim zdaniem jedną z lepszych kreacji kobiecych w poznanej przeze mnie literaturze fantastycznej. 

Helva bywa kapryśna, złośliwa, rozmarzona, szczęśliwa, przerażona, smutna lub zdumiewająco chłodna i opanowana. Cały wachlarz emocji, repertuar nastrojów pozwala uwierzyć w realność tej postaci. Ba! Pozwala polubić tę rezolutną i odważną niewiastę.

Pamiętacie, że cały czas mówimy o mózgu? "Statek, który śpiewał" może więc być peanem ku czci czystego platonicznego uczucia. Pięknej osobowości. Helva kocha i cierpi z powodu utraconej w tragicznych okolicznościach miłości. Szuka bliskości z mężczyzną z krwi i kości, ale jest w stanie zaoferować mu jedynie rozmowę, poczucie humoru, dobrą radę i troskę (wyrażoną przy pomocy urządzeń pokładowych). I co najważniejsze, Helva potrafi oczarować. 

Czyż to nie pocieszające, że w końcu znajdziemy książkę, w której tak wyraźnie uchwycono nieskażoną cielesnym pożądaniem tęsknotę za drugim człowiekiem? Za "tym, co mamy w środku"? 

Oczywiście powieść McCaffrey to również kawał pierwszorzędnej przygodowej fantastyki. Gdy odrzucimy na bok te moje bajdurzenia o pięknym mózgu, dostaniemy oryginalne i nieszablonowe opowieści, którymi autorka udowadnia, że nie trzeba w kosmosie świecić sobie laserami po oczach, by czytelnik poczuł pełną satysfakcję. Raz trzeba przetransportować kilka tysięcy niemowlaków, innym razem odstawić rozrywaną konfliktami trupę aktorską na planetę skąpaną w toksycznej atmosferze... Dzieje się sporo i z nerwem.

Czasem drażnić może gadulstwo autorki, która chyba zbyt często meandrowała wokół ważnych punktów fabularnych zamiast skrócić sobie drogę i pościnać kilka dialogów, by nie zniecierpliwić czytelnika. A jednak wybaczam jej to. Kobietom można wiele wybaczyć, a najłatwiej chyba skłonność do szczodrego dzielenia się bogatym słownictwem. 

Polecam. Nie ma co.

Komentarze

  1. Bardzo zachęcająca recenzja. Skupiłeś się na elementach ważnych dla mnie, czyli tę tęsknotę, uczucie. Cały wywód, który nazywasz bajarzeniem (:D) chyba trafił w moje gusta najmocniej. Przeczytam historię o śpiewającym, odczuwającym statku jak tylko znajdę egzemplarz w bibliotece.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za miły komentarz. Ja sobie z tym bajdurzeniem to oczywiście żartowałem. Sam z siebie. Książka miła, sympatyczna i lekka. Lekka w dobrym tego słowa znaczeniu.

      Pzdr serdecznie.

      Usuń
  2. Miłe są takie czytelnicze niespodziewajki. A tak z ciekawości i po części w związku: czytałeś może "Lyonesse" Jacka Vance'a? Czeka na mnie w szufladzie nabyte antykwarycznie i jakoś tak mi się skojarzyło po Twojej recenzji.

    Pożeracz

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No właśnie, kolego, nie znam. Jak bogowie pozwolą, to znajdę. A że mam tyyyyyyle czytelniczych planów, to może być różnie. ;-)

      pzdr

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty