Zmurszały kanon, czyli "Obcy w obcym kraju" Heinleina.
Klasyczny już Obcy w obcym kraju Roberta Heinleina ukazał się na samym początku lat 60. XX stulecia, wywalczył jedną z najważniejszych branżowych nagród (Hugo) i dość szybko znalazł wiernych czytelników w młodzieży kontestującej rzeczywistość tamtych czasów. W tym roku obchodzimy sześćdziesiątą rocznicę ukazania się tego flagowego dzieła należącego do fantastyki naukowej, mamy więc okazję skonfrontować ten tekst ze współczesnymi odbiorcami i ich oczekiwaniami w stosunku do science fiction.
Mnie coś nie pasowało, coś uwierało i drażniło. Bardzo długo zastanawiałem się, jak uchwycić tę powieść, która początkowo nie robiła na mnie większego wrażenia. Nie mogłem znaleźć właściwego klucza i odpowiedniego zamka. Książka zamiast do mnie przemawiać, irytowała lub męczyła. Czułem, że ta opowieść została zbyt głęboko zanurzona w sosie nieistniejącej już „amerykańskości” – co i rusz Heinlein podnosił takie problemy jak dziedziczenie, kruczki prawne, walka o własność… To mnie odrzucało, było nomen omen obce, ekonomiczne, ilustrowało przy pomocy fantastycznego kostiumu mechanizmy kapitalistycznego ładu. Tak właśnie zapowiadała się ta historia.
Ekspozycja tekstu zdaje się potwierdzać powyższe rozpoznania. Statek z ziemskimi kolonistami ląduje na Marsie, ludziom udaje się przypieczętować swój krótki pobyt spłodzeniem potomka. Dorośli giną, a po chłopca wychowywanego przez rdzennych Marsjan przybywa ekspedycja ratunkowa. Brzmi to dość atrakcyjnie, chociaż ciężar powieści zdawał się przesuwać w kierunku takiego oto hipotetycznego problemu – do kogo należy obca planeta, skoro żył tam i dorastał człowiek, Valentine Michael Smith? Czy jest on jedynym właścicielem całego globu? Czy można odebrać mu ten świat? I jakie precedensy należy brać pod uwagę?
W pewnym momencie lektury zrozumiałem jednak, że Heinlein przepchnął powieść na zupełnie inny tor. Historia człowieka z Marsa, który wychowywany na nie-ludzkiej planecie nie miał szansy nasiąknąć człowieczymi wartościami, normami, etyką, duchowością, zrzuciła swój „prawniczy” naskórek. Valentine Michael Smith za sprawą opiekujących się nim rezolutnej pielęgniarki i ekscentrycznego filozofa-sybaryty odkrywa powoli nie tylko prawdziwą „urodę” świata, w którym rządzą chęć zysku, potrzeba dominacji i kontroli, ale również w momentami zabawnych okolicznościach zaznajamia się z różnicami płci. A tego wychowanek rdzennych Marsjan zdawał się wcześniej nie dostrzegać… Gdy zaś dodamy, że człowiek z Marsa dysponuje zdolnościami paranormalnymi, jakich mogliby mu pozazdrościć ci, którzy chcą go wykorzystać do własnych niecnych celów, wtedy będziemy mieli do czynienia z opowieścią mogącą naprawdę się podobać.
Przyszło mi również do głowy, że to opowieść o jednym z oświeceniowych mitów, historia szlachetnego dzikusa, który znalazłszy się w „zepsutym” świecie ludzi, detonuje własną naiwnością kanony cywilizacji, w odmęty której go wrzucono. Taki jest główny bohater i to właśnie przez pryzmat jego odmienności przyglądamy się naszemu światu. Wnioski, jak można się szybko przekonać, nie są pocieszające.
Pomimo tego, że zbuntowane dzieciaki drugiej połowy XX wieku zaczytywały się w tej powieści, autor zdawał się kpić z kontrkulturowych fetyszy, które śmiertelnie poważnie traktowali heroldowie Ery Wodnika. Wolna miłość, astrologia, mglista duchowość – to wszystko zostaje potraktowane z dozą ironii, szyderstwa lub w najlepszym razie z dystansem.
Właśnie w ten sposób moim zdaniem najlepiej czytać dziś Obcego w obcym kraju. Przyjąć założenie, że Heinlein nie pisze serio, nie staje na baczność w obliczu tematu i gatunku (tak wielu twórców science fiction cierpi na niedowład poczucia humoru), ale jego opowieść o marsjańskim „Kowalskim” jest tak naprawdę galopem przez amerykańską rzeczywistość, być może nawet rzeczywistość kultury Zachodu, którą dość uszczypliwie komentuje.
Niestety, momentami pisarz jest rozgadany i bez najmniejszej szkody dla fabuły można by z niej wyciąć kilkadziesiąt stron. Również poczucie humoru Heinleina czasem wydaje się wymuszone lub najzwyczajniej w świecie archaiczne, przynoszące skojarzenia ze screwball comedy, hollywoodzkimi komediami, które charakteryzowały się między innymi przekomarzankami pomiędzy czubiącymi się i lubiącymi bohaterami. Nieco przestarzały zdaje się być również arsenał fantastycznych wynalazków, gadżetów ułatwiających życie ludziom z przyszłości. Ktoś bardziej złośliwy niż ja porównałby tę warstwę powieści do realiów, w jakich żyje kreskówkowa rodzina Jetsonów…
Klasyk? Z pewnością. Jednak czas nie obszedł się z tym utworem łagodnie. Powieść stanowiącą jeden z kamieni milowych gatunku najbezpieczniej będzie uznać za krytykę i jednocześnie kpinę z rozpędzającej się cywilizacji kapitalistycznej. Świat się zmienił i niegdyś skandalizujące elementy Obcego w obcym kraju, na przykład erotyka i frywolność, z jaką bohaterowie podchodzą do spraw damsko-męskich, mogą dziś najwyżej rozczulać. Czy warto przeczytać? Tak. Klasyka nie musi się podobać. Ją po prostu trzeba znać.
Recenzja pierwotnie ukazała się na łamach Fantasta.pl
Zmurszały.
OdpowiedzUsuńCzytałam już jakiś czas temu (a to teraz wznowiono w Artefaktach?) i nie zgrokowałam tej książki. Cóż.