Siła zdań pojedynczo złożonych, czyli "Posłaniec" Zusaka
Bardzo
łatwo jest solidnie wybatożyć powieść Marka Zusaka pt. „Posłaniec.” To tak proste,
że wręcz nie sprawia przyjemności wykonującemu wyrok recenzentowi. Można tę
urbanistyczną baśń porównać do takich dzieł filmowych jak „Amelia” lub, o
zgrozo, „Taksówkarz.” Można zarzucić zbyt pocieszające wnioski idące w parze z
naiwnym przeświadczeniem o tym, że każdy z nas może zmienić świat, choćby w
skali mikro. Wystarczy pchnąć bliźnich w stronę dobra lub zepchnąć ich ze
ścieżki zła, by przywrócić elementarny ład w sferze moralnej.
Dodajmy
do tego zakończenie książki, które przenosi nas w sferę rozważań
metaliterackich, o których nie chcę mówić, by nie zdradzać pointy. Jednakowoż
nawet ten koncept pojawia się od czasu do czasu w innych książkach
i komiksach.
Cóż
więc broni „Posłańca”? Przede wszystkim ładny, nawet realistyczny momentami
obraz życia w małym australijskim mieście, gdzieś na przedmurzu wielkiej
metropolii. Obraz życia monotonnego, pozbawiającego perspektyw, zamykającego w
ciasnych ramach skromnych propozycji, jakie oferuje naszym bohaterom rzeczywistość.
Główny bohater to dwudziestoletni taksówkarz, żyjący z dnia na dzień, otoczony
trójką równie dryfujących znajomych. Czas płynie im leniwie na wykonywaniu
odmóżdżających zajęć i namiętnej grze w karty. Kalendarz regulują obchodzone od
niechcenia święta, rozgrywki futbolowe, kolejne spotkania. Nie dzieje się nic,
o co mógłby się zahaczyć sens.
Stolik do kart czeka |
Uczucie
pustki, beznadziei, przegranego życia jest mi bliskie z wielu powodów, a Zusak
opisał je w sposób bardzo dobry.
Ta
ziemia jałowa nagle ożywa, gdy główny bohater zostaje wciągnięty w tajemniczą
grę – ktoś podsyła mu kolejne karty do gry, na których zaszyfrowane informacje
wskazują ludzi mających mniejsze lub większe problemy. Kobieta maltretowana
przez męża, ksiądz w pustym kościele, para wiecznie kłócących się braci,
wyobcowana rodzina emigrantów… - im wszystkim będzie musiał pomóc nasz
taksówkarz. Udaje mu się – jak nie groźbą, to prośbą rozprawia się z
niesprawiedliwością, głupotą, agresją.
Powieść
szybko nabiera tempa. Iskrzy miejscami niewymuszonym humorem. Pojawiają się
sympatyczne, choć niejednoznaczne postacie. Pojawiają się morały, bo w końcu każda
przyzwoita baśń czymś takim musi się skończyć. Pojawia się chwila zadumy,
optymistycznej refleksji, która, jak dobrze pójdzie, potrwa jakieś 15 minut.
Świata
po tej lekturze nie zbawimy, ale zagwarantowane mamy kilka godzin przyzwoitej
lektury.
Odrębną
sprawą jest język powieści. Zusak operuje szybkim i precyzyjnym obrazowaniem.
Czytelnicy przyzwyczajeni do klimatu zbudowanego z piętrzących się opisów,
meandrycznych fraz, nie znajdą tu ukojenia. Autor kilkoma silnymi pojedynczymi
zdaniami jest w stanie zagospodarować całkiem sporą przestrzeń świata
przedstawionego. Dużo tu metafor, skrótów myślowych, krótkich sekwencji.
Dużo
tu powietrza pomiędzy następującymi po sobie obrazami. Oddycha się, oddycha…
Komentarze
Prześlij komentarz