Baw się, aż się porzygasz, czyli "Przenośne drzwi" Holta

Autor powieści „Przenośne drzwi” Tom Holt przypomina gospodarza lunaparku, który z szelmowskim uśmiechem oprowadza nas po swoim królestwie. Uruchamia całą fantastyczną maszynerię. Czeka, aż zabraknie nam tchu w piersiach na widok tych wszystkich labiryntów, w których niechybnie zabłądzimy. Ustawia krzywe lustra, w których głębi dopatrzymy się groteskowych postaci. Może nadepniemy na  przygotowaną na naszą cześć zapadnię lub rozbijemy sobie nosy, trafiając na ceglasty mur, jaki znajdziemy tam, gdzie po otwarciu drzwi powinien być przytulny pokój.

Brzmi atrakcyjnie? Tak, ale do czasu. Można kota zagłaskać na śmierć, można również kręcić się na karuzeli tak długo aż się człowiek nie porzyga z rozkoszy.

Tak właśnie sprawy mają się z tą książką. Zabawną, zaskakującą, pomysłową, ale niestety zbyt często grzęznącą na mieliznach dłużyzn; fabuła drętwieje, zaczynamy się nudzić lub, co gorsza, całość błyskawicznie obojętnieje czytelnikowi potraktowanemu zbyt dużą ilością bodźców.



Gdzie Holt popełnił błąd? Teoretycznie wszystko jest na swoim miejscu. Główny bohater, Paul Carpenter, nieudacznik, oferma, ignorant, nijaki jak krupnik, bezbarwny chudzielec, zostaje wbrew wszelkim nadziejom zatrudniony w pewnej tajemniczej firmie. Jego obowiązki sprowadzają się do przekładania papierów z miejsca na miejsce, odkurzania starych akt, katalogowania dziwacznych eksponatów z piwnic firmy.

Dodajmy, że pokój dzieli z wyjątkowo antypatyczną dziewczyną, w której zdążył zakochać się od pierwszego wejrzenia.   

Ekspozycję Holt przygotował rzetelną. Nie chcę powiedzieć, że czytając „Przenośne drzwi” gryziemy z nerwów paznokcie i nie możemy uspokoić szalonego tętna, ale przyjemnie się robi, gdy niespodziewanie zaczynają pojawiać się dziwne zbiegi okoliczności, magiczne przedmioty, sugestywne sny...

I gdyby autor pozwolił założyć wędzidła swojemu gadulstwu i wyobraźni, książka byłaby doskonała. A taka nie jest z dwóch powodów: po pierwsze Holt z irytującą regularnością informuje nas o wszelkich subtelnych rozterkach, jakie przeżywa główny bohater.

Całe strony spekulacji i dyskusji z samym sobą są po prostu nużące, niewiele wnoszą do fabuły, można by je było po prostu opuścić bez najmniejszego uszczerbku dla całości. 

Drugi zarzut jest jeszcze poważniejszy – „Przenośne drzwi” z czasem zaczynają zwyczajnie drażnić nadmiarem niesamowitości.

Proszę sobie wyobrazić, że tytuł należy traktować wybitnie dosłownie. A to dopiero początek atrakcji – zagłębiając się w lekturę, trafimy na wędrówki w czasie, miecz króla Artura, armię goblinów, alternatywną rzeczywistość, zaklęcia zmieniające ludzi w przedmioty… Cała ta menażeria spada nam na głowy i powoduje usprawiedliwione poczucie zamętu i chaosu.

Nie można  odmówić Holtowi dobrych intencji. Chciał dać nam przyzwoitą i bezpretensjonalną rozrywkę. Zresztą język powieści iskrzy od malowniczych wysublimowanych porównań, klasyczny angielski humor zapewni komfortową jazdę, jednak sama trasa może zacząć nas nużyć.

Cóż, jeżeli mamy duuużo wolnego czasu i lubimy, gdy wyobraźni autora nie krępują żadne granice, zapraszam. W pakiecie happy end i obietnica kontynuacji opowieści w postaci drugiej części cyklu.


Ja jednak pozwolę sobie wysiąść na tym przystanku.

Komentarze

Popularne posty