Homo o hetero, czyli "Portret trumienny" Wojtaszczyka
Przyznam
szczerze – nie mogę jednoznacznie ocenić debiutu prozatorskiego Kuby
Wojtaszczyka pt. „Portret trumienny.” Gdy już już wydaje się, że chwyciłem
zamysł autorski i nie będę miał problemu z trafnym rozczytaniem całości, jakiś
diabeł nakazuje mi zrewidować wszystko, na co do tej pory wpadłem. Najuczciwiej
więc będzie przedstawić dwie ścieżki, jakimi szła moja recenzencka uwaga.
Wariant
pierwszy.
Powieść
ta odczytana dosłownie (bo może tak właśnie trzeba z „Portretem trumiennym”
uczynić?) jest złośliwym i tendencyjnym atakiem na najważniejsze, najświętsze
dla konserwatywnych Polaków wartości. Tradycja, Rodzina, Religia zrośnięte na
stałe z pewnym stereotypowym obrazem polskości zostają sportretowane w duchu
wybitnie ostrego paszkwilu, któremu jednak daleko do intelektualnej głębi
patrona tego typu dzieł, czyli Witolda Gombrowicza.
Główny
pozytywny bohater i jednocześnie narrator tekstu, młody homoseksualny pracownik
galerii sztuki, zmuszony jest odwiedzić rodzinę, która świętuje kolejne
urodziny matki naszego bohatera. Prowincja, z której niegdyś się wyrwał, jest
obrzydliwa estetycznie. Rodzina (bliższa) prowokuje do wymiotów (dosłownie), a dalsza
do szukania homoseksualnego romansu. Czas wlecze się niemiłosiernie, gdy trzeba
rozmawiać z kolejnymi nudnymi krewnymi, odpowiadać na konwencjonalne pytania,
samemu nie będąc ani przez chwilę zainteresowanym tym, co inni mają do
powiedzenia.
Portret
Polaków-cebulaków jest złośliwy, ale brakuje mu wdzięku. Cóż z tego, że autor
deklaruje „wiarę w Woody Allena”, skoro żarty, relacje z piekiełka rozmów przy
suto zastawionym stole, obrazki z prowincjonalnej wystawki są ciężkie,
przewidywalne i zaspokoić mogą jedynie tych, którzy gustują w siekierą ciosanej
satyrze obyczajowej. Banalnie łatwo obśmiać tradycyjną rodzinę składającą się z
ciężko pracującego tępawego męża, żony-katechetki, której brzuch opuściło już kilkoro
dzieci, zidiociałe ciotki…
Wszystko,
co polskie, sarmackie, nasze jest rzecz jasna skrytykowane, wyszydzone, podważone.
Narrator nie proponuje niczego w zamian. Snuje się obrażony, pogrąża się w
erotycznych fantazjach. A co najgorsze – bije od niego paskudne poczucie
wyższości. Nie polecam.
Wariant
drugi.
Może
rzeczywiście trzeba „Portret trumienny” potraktować jako (mało zabawną) satyrę?
Tłumaczyłoby to wszelkie uproszczenia, stereotypizacje, dychotomiczną wizję
świata. Wtedy historia opowiedziana przez autora broniłaby się, gdyż
widzielibyśmy w niej kpinę z wszystkich (podkreślam to słowo) możliwych ról
społecznych, jakie odgrywają Polacy. Autor tym samym śmiałby się zarówno z heteronormatywności,
jak i ze środowisk homoseksualnych, które chcą ową heretonormatywność
zanegować.
Taka
interpretacja całości sprawia, że tekst Wojtaszczyka nie ma pozytywnego bohatera.
Egzotyczna na tle tradycyjnej polskiej rodziny figura homoseksualisty jest
równie śmieszna i żałosna, co owa rodzina, której nieobce są prostactwo,
głupota, dulszczyzna…
Chciałbym,
żeby przesłanie tej książki brzmiało: „Wszyscy jesteśmy siebie warci”, ale
naprawdę dużo wysiłku i wiary kosztuje mnie przekonanie samego siebie, że tak
właśnie sam autor podsumowałby swoją książkę.
Komentarze
Prześlij komentarz