I cóż z tego, że "Nadjeżdża" Słomczyńskiego
Jako obserwator współczesnej polskiej poezji poczułem drobną satysfakcję w chwili, gdy uświadomiłem sobie, że być może trafnie wyłowiłem spośród autorów zaprezentowanych w antologii „Połów. Poetyckie debiuty 2012” nazwisko Szymona Słomczyńskiego.
Wiersze, które pokazał on wtedy światu, brzmiały spójnie, miały charakter, wyróżniały się czystym tonem i niezbędną dawką realizmu, która potrafiła na dłużej przykuć uwagę czytelnika. Z radością więc przywitałem debiutancki pełnowymiarowy zbiór autora pt. „Nadjeżdża.”
Mój pozytywny odbiór nie osłabł nawet wtedy, gdy zamknąwszy książkę, zacząłem się zastanawiać, czy polubiłbym jej autora tak samo jak polubiłem jego utwory. Skąd ta w sumie mało profesjonalna wątpliwość? Cóż, przyznałem sobie do niej prawo w chwili, gdy w jednym z tekstów przeczytałem zdanie: Jestem podmiotem własnego wiersza, zawsze. I nawet jeżeli potraktujemy tę deklarację jako stały element gry, zwód, przykład typowego dla naszej najnowsze poezji dryblingu, jakim popisuje się poeta próbując "okiwać" podmiot liryczny, ja akurat obok tych słów obojętnie nie przeszedłem.
Od samego początku założyłem, że mówi do mnie ktoś z krwi i kości, a nie wcielenie, kolejna maska, kostium czy rekwizyt. Ten ktoś nie ukrywa się (za bardzo) za wyrafinowanymi pozami, nie mnoży niedomówień, opowiada o swoim życiu, w którym obowiązkowo łączą się w jedną całość czułość z nihilizmem, delikatność z agresją, a precyzyjne i wiarygodne raporty z teraźniejszości mieszają się z niemal onirycznymi wspomnieniami. Dzisiejsze dramaty i rozterki przesłaniają wczorajsze.
Bohater tekstów dzielnie maszeruje przez życie, prezentując swoje kolejne oblicza – niegrzecznego kochanka, agresywnego komentatora rzeczywistości, niezdyscyplinowanego członka większości wspólnot, których kontekst byłby naturalny dla młodego mężczyzny. Z jednej strony debiutancki tom wierszy Słomczyńskiego odsłania przed nami szeroką skalę poruszanych tematów, a drugiej dzięki powtarzaniu (i przetwarzaniu) ulubionych mamy wrażenie, że „Nadjeżdża” to całkiem nieźle przemyślana całość.
Język tych wierszy jest szybki. Ich tętno galopujące. Słomczyński pełnymi garściami chwyta obrazy, słowa, całe zdania i wiąże je w ciasno splecione partie. Niewiele się rozłazi w szwach. Młody poeta jest uważny, ma niezłe ucho, którym z powodzeniem łowi język nakrapiany nazwami własnymi, informatycznym dialektem, wulgaryzmami i potocyzmami różnego kalibru.
Są to więc teksty uszyte na miarę wyobrażeń o współczesnej liryce. Jednak autora broni uwaga, jaką poświęca on samemu sobie. Rzadko pozwala, by podmiot liryczny rozlał się, rozpuścił w opisywanej sytuacji. Nadawcą komunikatu zazdrośnie strzeże swojej pozycji i nie pozwala, by zbyt często ingerowano w jego sposób prowadzenia dialogu ze światem.
Bardzo dobry to debiut. Jeden z lepszych, jakie miałem ostatnio okazję czytać. I niech zabrzmi to nieprofesjonalnie, ale dobrze sobie wyobrazić samego autora, który być może przeżył wszystkie opisywane eskapady. Może ktoś wtedy polubi tego bezczelnego młodzieńca, bo ja sam z tym pewne problemy…
Problemy miałem też w przypadku pisania powyższej recenzji. Jasne, 20 lat czytam już polską (i nie tylko polską) poezję, 20 lat śledzę wynurzenia, monologi, zapiski, notatki z rzeczywistości, jakimi MUSZĄ się ze mną podzielić natchnieni, wyobcowani, mniej lub bardziej zakochani w samych sobie autorzy. I wiecie, co Wam powiem? Coraz mniej mnie to wszystko obchodzi.
Nie byłem w stanie, mimo sprawnego warsztatu autora, zainteresować się jego światem. Guzik mnie obchodziły dylematy młodego zdolnego i niegrzecznego chłopaka. W nosie miałem (żeby nie powiedzieć dosadniej) to, co myśli o sobie, swojej rodzinie, bliskich i dalszych.
Przypomniało mi się, jak rok po skończeniu studiów musiałem dzielić wynajmowane mieszkanie z grupką świeżo upieczonych studenciaków. Koszmarne doświadczenie braku łączności na każdym poziomie. Słuchali innej muzyki, oglądali inne seriale, uwolnieni spod nadzoru rodziców i szkoły zachłystywali się wolnością, alkoholem i papierosami. Ja męczyłem się w pierwszej beznadziejnej pracy. Nic nas nie łączyło. Nie mogło.
Podobnie jest z tym tomikiem poetyckim...
PS (ważniejsza część recenzji)
Problemy miałem też w przypadku pisania powyższej recenzji. Jasne, 20 lat czytam już polską (i nie tylko polską) poezję, 20 lat śledzę wynurzenia, monologi, zapiski, notatki z rzeczywistości, jakimi MUSZĄ się ze mną podzielić natchnieni, wyobcowani, mniej lub bardziej zakochani w samych sobie autorzy. I wiecie, co Wam powiem? Coraz mniej mnie to wszystko obchodzi.
Nie byłem w stanie, mimo sprawnego warsztatu autora, zainteresować się jego światem. Guzik mnie obchodziły dylematy młodego zdolnego i niegrzecznego chłopaka. W nosie miałem (żeby nie powiedzieć dosadniej) to, co myśli o sobie, swojej rodzinie, bliskich i dalszych.
Przypomniało mi się, jak rok po skończeniu studiów musiałem dzielić wynajmowane mieszkanie z grupką świeżo upieczonych studenciaków. Koszmarne doświadczenie braku łączności na każdym poziomie. Słuchali innej muzyki, oglądali inne seriale, uwolnieni spod nadzoru rodziców i szkoły zachłystywali się wolnością, alkoholem i papierosami. Ja męczyłem się w pierwszej beznadziejnej pracy. Nic nas nie łączyło. Nie mogło.
Podobnie jest z tym tomikiem poetyckim...
Komentarze
Prześlij komentarz