Emulgatory, wszędzie emulgatory, czyli "Światło cieni" Dębskiego
Czytam sporo starej polskiej
fantastyki. Karmię tym potwora nostalgii, jaki zagnieździł się we mnie i zmusza
do sięgania po starocie, które swoją młodość przeżywały wtedy, gdy i ja
dzieckiem byłem. Kusi mnie ta przaśność, umowność, kicz, wiara w istnienie
lepszej przyszłości, gdy rozstrzygnięcia naukowe pchną człowieka na drogę ku
lepszemu życiu…
Rozwiązania fabularne bywają
wymuszone, bohaterowie noszą dziwaczne jednosylabowe imiona/nazwiska, technologia
łamie wszelkie prawa fizyki, ale jest coś, co nie pozwala mi zgasić miłości do
tych często kulawych tekstów. One są stare i dlatego drogie mojemu
czytelniczemu sercu.
Czasami zastanawiałem się, jak
wyglądałoby moje spotkanie z podobnym typem prozy, napisanym jednak dziś, tu i
teraz. No i się dowiedziałem, niestety… Powieść „Światło cieni” Rafała
Dębskiego to książka anachroniczna, źle skomponowana i stylistycznie płaska jak
naleśnik. A zakręty fabularne i bohaterowie budzą słuszne skojarzenia z filmami
klasy B i niżej…
Sam początek, a przecież
nietrudno w s-f o miłą i intrygującą ekspozycję, razi wtórnością, wygląda jak sponiewierany
znoszony kombinezon roboczy. Na obcej planecie ląduje ziemska ekspedycja
naukowa. Zaczynają się dziać dziwne rzeczy – wojskowi piloci widzą kłębiące się
wokół ich pojazdów żywe cienie, których jednak obecności nie rejestrują żadne
urządzenia. Oho, myślę sobie – czeka mnie spotkanie ze starą dobrą historią o kontakcie z
pozaziemską inteligencją.
Dobrze, czytamy dalej, by spotkać
drętwego głównego bohatera, którego szczegóły z życia, wspomnienia, rozważania
niby mają uplastycznić tę postać, ale
guzik z tego wychodzi, bo nijak nie pasują do proponowanej fabuły i zdają się
na siłę rozpychać książkę. Czytamy o dziwacznych, niezrozumiałych zachowaniach
bohaterów, których zmusza się do tego, by na siebie wrzeszczeli bez powodu lub
uprawiali ze sobą seks, również bez powodu. (Omijałem te zawstydzające
fragmenty, chociaż z reguły sceny erotyczne czytam po kilka razy…)
Nawet zagadka cieni, o której
czytamy przez większość powieści i która powinna nas zaintrygować, jest tak
rozczarowująca i tak karygodnie rozwiązana, że czytelnik może jedynie machnąć
ręką: „E tam, takie coś?” – mruczy zdegustowany.
Chyba nic nie mogłoby uratować
tej książki – jej słabość nie tkwi w jednej pojedynczej przypadłości. Ona cała
jest skażona jakimś okrutnym grzechem pierworodnym. Sam pomysł – rzecz fundamentalna
– nie wytrzymuje próby konfrontacji z czytelnikiem. Jest po prostu nieciekawy,
a wszelkie próby uatrakcyjnienia fabuły (zabójstwa, szaleństwo, konflikty, tajemnicze
zjawiska) nie dają się w żaden logiczny sposób uzasadnić, stają się więc
jałowymi spulchniaczami opowieści. Emulgatorami…
Nie polecam, chyba że dałoby się „Światło
cieni” zekranizować w latach 80, a jedynym kanałem dystrybucji byłyby wypożyczalnie
kaset video. I jeszcze jedno – całość jako lektor musiałby czytać Tomasz Knapik.
Komentarze
Prześlij komentarz