Bo przyprowadzę starszego brata, czyli "Wydrążony człowiek" Simmonsa

Ja mam chyba jakąś fobię - boję się, gdy autorzy książek zaczynają zbyt głośno i wyraźnie odwoływać do kanonu literatury światowej. Zawsze (taki już podły jestem) podejrzewam, że tropy wiodące do Szekspira, Kafki, Homera czy innego Balzaka mają najczęściej podpierać teksty, które nie ustałyby na własnych nogach. Ci wielcy, ich nazwiska i teksty, mają po prostu siłą autorytetu żyrować teksty najzwyczajniej słabsze, niżej celujące. No nie umiem inaczej, nie umiem. 

Chwytam więc po "Wydrążonego człowieka" Dana Simmonsa - książkę z kategorii "Wyrzut sumienia", kupioną dawno temu, przeczytaną do końca dopiero parę dni temu. Chwytam i nie mogę nie zauważyć, że Simmons szarpię za nogawkę Eliota i zaciska paluchy na jednym z najważniejszych tekstów poety, na "The Hollowed Men." Klasyk fantastyki porwał się na naprawdę wielki tekst, bowiem trudno przecenić i całą poezję Eliota, i znaczenie kilkunastu jego wersów-cytatów powtarzanych niemal od stu lat w kręgach oczytanych ludzi. W sumie nie ma poezji anglojęzycznej bez Eliotowej "Ziemi jałowej" i bez tego klasycznego "świat kończy się nie hukiem, ale skowytem."

Widzicie więc, że to nie przelewki - Eliot wymaga godnego partnera do "rozmowy" i nie wydaje mi się, że znalazł go akurat w postaci powieści Simmonsa. 



Bohaterem tej książki jest matematyk, który ma dar/przekleństwo* "odbierania" myśli całej reszty ludzkości. Myśli, nawet najskrytsze i najintymniejsze, wyraźne są jak prowadzone głośno rozmowy. Każda emocja, nastrój, przelotne wrażenie staje się udziałem bohatera. Pomimo tego dość osobliwego sposobu istnienia w świecie mężczyzna wiedzie raczej udane życie u boku miłej inteligentnej kobiety. Prawdziwy dramat rozpoczyna się z chwilą, gdy w głowie ukochanej lekarze odnajdują nieoperacyjnego guza. Śmierć odbiera mężczyźnie resztki sensu życia i zmusza do pozbawionej celu wędrówki po Stanach Zjednoczonych. 

Po drodze mężczyzna trafia w łapska mafii, ledwie uchodzi z życiem, gdy lituje się nad nim oferująca mu pracę tajemnicza kobieta (najlepszy, podszyty autentyczną grozą moment powieści), rozprawia się z obrzydliwym pedofilem, rozkoszuje się urokami hazardu... Nie ma co - dzieje się i to dzieje się mocno.

Cóż jednak z tego, skoro Simmons tnie tę apetyczną przygodową opowieść na plasterki, pomiędzy które wstawia:

a) nudne, chociaż pewnie bardzo ważne opowieści o matematycznej pasji bohatera, niezwykłych odkryciach dotyczących tzw. matematyki chaosu, która, o ile zrozumiałem, tłumaczy istnienie ludzkiej świadomości,
b) obrazy z życia głęboko upośledzonego chłopca, który sponiewierany przez ojczyma trafia w agonalnym stanie do szpitala,
c) słodko-gorzkie scenki z pożycia naszego bohatera i jego ukochanej.

Ja wiem, że Simmons miał dużo ważnych powodów, by tak a nie inaczej rozwinąć swój pomysł, ale moim skromnym zdaniem wystarczyłoby poprzestać na opisie eskapady zmiażdżonego żałobą mężczyzny, który zamiast głosu najbliższej kobiety słyszy jedynie myśli całej obcej ludzkości. Tak, to ma swoją wagę, potencjał, ba! nawet nośną metaforą samotności i opuszczenia się staje. Gdy jednak autor rozbudowuje tę przestrzeń o niepotrzebne pomieszczenia, schody donikąd i okna, które wychodzą na puste i jałowe przestrzenie, robi się po prostu... pretensjonalnie. 

No poobijałem się mocno, czytając kilkadziesiąt ostatnich stron, które w jakieś dziwne metafizyczne rejony przenosiły czytelnika, tworzyły bieda-odwołania do wspomnianego na początku Eliota, rozpraszały dobre wrażenie, jakie fundowały najbardziej atrakcyjne partie powieści. Zły byłem, po prostu zły, gdy pomyślałem sobie, że ktoś mnie zmusza do rozplątywania tych wszystkich supłów, do błądzenia po korytarzach koncepcji, do której nie czułem się w żaden sposób przekonany. 

Wiem już teraz, czego chcę od książki - prostoty, która byłaby w stanie udźwignąć nawet najbardziej wysublimowane koncepty. "Wydrążony człowiek" nie poradził sobie niestety z tym moim egotycznym widzimisię...

No i ten Eliot, który powinien się na Simmonsa obrazić za to, że został wybrany patronem tak nierównej książki. 

Ech...

Komentarze

  1. Simmons pisarzem nierównym jest. Ja się mocno rozczarowałem jego "Trupią otuchą", która była zdecydowanie zbyt długa. Nie była przegadana, akcji było tam wiele i ciągle pędziła, ale i po pewnym czasie ten pęd i nagromadzenie zdarzeń robiły się męczące. Zwłaszcza, że rosło wrażenie, że część tych zdarzeń nie mają wielkiej wagi.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty