Shopping w piekle, czyli "Sklepik z marzeniami" Kinga

Z podań i legend, którymi częstowały mnie panie nauczycielki w podstawówce szczególnie zapamiętałem sobie opowieść o szukającym skarbów młodzieńcu, który trafił pewnego razu do niezwykle tajemniczego zamczyska, gdzie przywitano go z honorami; panowie upudrowanych perukach i damy bladolice kłaniali mu się zapraszali do wspólnego biesiadowania. Ucztowano przy suto zastawionych stołach, lało się wino, parujące michy pełne jedzenia pojawiały się znikąd. Naiwny bohater zaczynał czuć się częścią tego cudownego świata, gdy nagle zapiał kogut (wszyscy wiemy, co w baśniach oznacza ten moment). Oczom przerażonego młodzieńca ukazał się taki oto widok: dostojne towarzystwo zamieniło się w grupę potrząsających kośćmi szkieletów, słodkie wino stało się breją zaczerpniętą z gnijącej kałuży, potrawy, którymi wcześniej raczył się śmiałek, stały się najzwyczajniejszym gównem.

Mogłem coś pomylić, pomieszać szczegóły, ale morał pozostaje ten sam: gonitwa za złotem zawsze kończy się w ten sam sposób. W tej ludowej wizji świata widać echa ewangelicznych słów świętego Pawła o tym, że wszystko bez Chrystusa jest krótko mówiąc odchodami. Innymi słowy, chciwość nie ma zbyt dobrej pracy prasy i co chwilę jakiś moralizator zdejmuje pasa i sprawia tęgie lanie temu grzechowi głównemu.

Zabawnym może się wydać fakt, że King, który jest dyżurnym krytykiem zinstytucjonalizowanej religii oraz tego, co robi ona z ludźmi, napisał powieść, którą (przy zachowaniu pewnych proporcji i kilku interwencjach cenzury) mogliby czytać uczniowie w ramach katechezy lub zajęć z etyki.



Pisarz przenosi nas do swojego ulubionego stanu, do Maine, do niewielkiego miasteczka Castle Rock, które w żaden sposób nie ma się wyróżniać spośród innych mieścinek rozsianych na przestrzeni całych Stanów Zjednoczonych. W znakomitej ekspozycji King oddaje głos anonimowemu przewodnikowi, który chwyta nas za rękaw (nas, przyjezdnych) i oprowadza po nie mającej dla niego tajemnic przestrzeni. Rzuca nazwiskami, szkicuje relacja, widzimy wszystko jednocześnie z „góry” i z „dołu.”Mamy przed sobą panoramę, ale gdy skupimy wzrok, odsłaniają się przed nami szczegóły: sekrety, niezabliźnione rany, niskie pobudki, brudne pragnienia. Gdy nie czynnik mocno nadprzyrodzony, King mógłby snuć obyczajową opowieść bez wyraźnego początku i o mglistym finale.

„Sklepik z marzeniami” to jednak horror i coś musi zakłócić powierzchowną sielankę miasteczka. Wszystko zaczyna się zmieniać za sprawą gościa z zewnątrz. Pamiętajmy, że małe miasteczka zawsze zagrożone są detonację, gdy element z zewnątrz zakłóci delikatną równowagę mikroświata takiego Castle Rock na przykład. Ową iskrą jest elegancki światowiec, handlarz starzyzną, który otwiera w miasteczku sklep, a na szyldzie sklepu pysznią się słowa „Przydatne rzeczy.” Od początku czujemy, że ów obcy nie może być kimś zwyczajnym – posiada przedmioty, za którymi tęsknią od zawsze mieszkańcy Castle Rock, a przedmioty te są symbolami ich marzeń, pragnień, stłumionych obsesji, dziecięcych fantazji.

Jak każdy handlarz, pan Gaunt chce ubić dobry interes, a więc wykorzystując słabości, obsesje i namiętności swoich klientów, proponuje im osobliwy interes: w zamian za przedmioty pożądania żąda jedynie niewielkich psikusów spłatanych znajomym, przełożonym, rodzinie… W mieście wybucha więc epidemia bezsensownych na pozór złośliwości, która szybko przeobraża się w lawinę agresji. Akty zemsty doprowadzają do kolejnych i kolejnych tragedii, a mieszkańcy Castle Rock albo rozkoszują się nabytymi przedmiotami, albo idą właśnie spłacić dług zaciągnięty u diabelskiego sprzedawcy, który trzyma w szachu coraz większą liczbę ludzi nie zdających sobie sprawy z tego, że wpadli w iście szatański pułapkę pożądania...

Ja mam z Kingiem wybitnie nie po drodze. Najczęściej. I masę mam argumentów, by unikać jego książek. A jednak czasem potrafi on napisać powieść, którą da się czytać na niemalże poziomie przypowieści. „Sklepik z marzeniami” jest takim właśnie tekstem – obszerną, miejscami niestety przegadaną przypowieścią o durnym pożądaniu durnych rzeczy – kolekcjonerskich kart baseballowych, wędki, lisiej kity przyczepianej do anteny samochodowej… W imię tych przedmiotów i ulotnych wizji szczęścia zwykli ludzie gotowi są wydrapać oczy każdemu, kto wejdzie im w paradę. A handlarz o ujmujących manierach i zadbanych dłoniach potrafi zamienić się w prawdziwą bestię (w rynsztunku godnym horroru), gdy którykolwiek z usidlonych klientów próbuje zerwać przedwcześnie umowę… Tak to już bywa z cyrografami.

Grozy mamy pod dostatkiem – i tej dosłownej (krew, dużo krwi, demoniczna natura Gaunta, krew, Gaunt zjadający surowe szczury… Czujecie, takie w ten deseń atrakcje), i tej bardziej wyrafinowanej, polegającej na powolnym, ale nieustannym zagęszczaniu atmosfery zagrożenia, przed którym uciec nie sposób. Zło zdaje się tryumfować. Jak wiele razy w historii – historii małych miasteczek i olbrzymich imperiów, które szarpane są tymi samymi zepsutymi instynktami.

Minusy? Nie, zakończenia nie zdradzę. Nie powiem, że jest nadspodziewanie słabe i blade w porównaniu resztą powieści. Niestety, King znów pozwolił rozleźć się znakomitemu pomysłowi. Nie dość, że wprowadził na scenę zbędnych i męczących bohaterów (twórcy ekranizacji na szczęście zrezygnowali z kilku wątków), to jeszcze ostatnie partie powieści zahaczają o groteskę – wszystko spływa krwią, płonie, wybucha, a kule świszczą nad głowami mieszkańców, którzy wydali sobie wzajemnie ostateczną bitwę. Niestety, wizja regularnej potyczki pomiędzy katolikami a babtystami raczej śmieszy swoim nieprawdopodobieństwem, niż przeraża lub zmusza do jakiejkolwiek refleksji. (Tak mi się wydaje, że King po prostu cieszył się jak dziecko, gdy mógł opisać wyznawców zorganizowanych kościołów, którzy skaczą sobie do gardeł.) Tak więc znakomity horror pod koniec skręca w stronę dzikiego i niezorganizowanego finału, który tylko przy ogromnej ilości dobrej woli uznamy za przemyślany i celowy.

A jednak należy po tego Kinga sięgnąć. To na pewno jedna z lepszych powieści tego autora i gdybyście szukali historii, która piętnuje pożądanie (a może nieokiełznany konsumpcjonizm), to proszę bardzo.

Dodatkowym smaczkiem jest hołd oddany Lovecraftowi. Gdzie? Jak? Szukajcie, a znajdziecie. W pewnym garażu.

Czołem!

Komentarze

  1. Ja się z Kingiem nie za bardzo lubię - na razie nie czytałem co prawda żadnej z tych "wielkich" powieści, ale na pozostałych się przejechałem. Dawno, dawno temu, gdy zaczynałem z fantastyką spodobały mi się za to "Oczy smoka", które z kolei są głównie krytykowane.

    Pożeracz

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A toś faktycznie źle trafił. Ja Kinga najbardziej lubię "Christine", a konkretniej pierwszą jej część. Znakomita pierwszoosobowa narracja z perspektywy nastolatka. Potem już tylko gorzej.

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty